4/06/24

Kalejdoskop cz. 5/5

576.
Moban
33226 Armia, 3 Korpus, 9 Dywizja
Powrócili. Po pięciu latach od zakończenia wojny wrócili. Na czystym, słonecznym niebie tak jak wtedy zawisły ciemne sylwetki okrętów. Gwarny tłum wylał się na ulice, ludzie zadzierali głowy i wyciągali ręce, wskazując na nie, przekazując sobie wieści. Hurgot głosów i okrzyków odbijał się od piaskowożółtych ścian, gdy mniejsze jednostki schodziły ku ziemi.
    Legion powrócił.

4/05/24

Kalejdoskop cz. 4/5

    Siedział zgarbiony na murku w poznaczonym przez odłamki pancerzu, spoglądając na starty, wyszczerbiony breloczek w swojej dłoni, do niedawna należący do przyjaciela.
    Z boku usłyszał lekkie, szybkie kroki na zakurzonym bruku. Podniósł wzrok, spoglądając na uśmiechniętą dziewczynkę stojącą obok niego.
    – Pats, to ty! – wyciągnęła ku niemu rączki, w których trzymała plastikową figurkę jakiegoś robota, chyba postaci z lokalnej bajki.
    – Ja? Widzę, że się przebrałem. – po chwili przełamał się i odezwał, próbując przyjąć jak najbardziej pogodny ton.
    – To ty! Bo on jest bohaterem i walcy ze złymi ludzmi, a wujek powiedział, ze ty tes walcys ze złymi ludzmi!
    Teraz to on się uśmiechnął, mimo łez w oczach, chociaż nie była w stanie tego zobaczyć przez spolaryzowaną warstwę wizjera zasłaniającą jego twarz.
    – Dziękuję. Nawet nie wiesz, jak mi miło – odpowiedział, klękając przy niej i głaszcząc delikatnie po główce.
    – Aj, aj! – krzyknęła, gdy włosy zaczepiły mu się między elementami pancerza.
    – Czekaj – powiedział, po chwili uwalniając dłoń z jej czupryny. Teraz stała przed nim ze skrzywioną twarzą i łzami powoli zbierającymi się w jej oczach.
    – A co tu masz? – spytał, dotykając palcem jej lekko przybrudzonej sukienki na piersi. Ta oczywiście natychmiast spojrzała z otwartymi ustami.
    – Boop – powiedział, unosząc dłoń i delikatnie pukając ją palcem w nos. Zrobiła zeza, skołowana, po chwili wybuchając dźwięcznym śmiechem. Nie wiedział dlaczego, ale to zawsze działało na tutejsze dzieci; widział, jak robią tak medycy w szpitalu polowym czy rodzice w obozie dla uchodźców na tyłach.
    – Mówiłaś, że jest bohaterem – powiedział, biorąc zabawkę z jej ręki. – Kiedy podnosisz tak rękę – uniósł zaciśniętą pięść nad głowę – to znaczy, że wygrywasz. I popatrz, on też podnosi rękę – obrócił rączkę figurki do góry i zaprezentował jej.
    – Łooł – spojrzała na niego wielkimi, błyszczącymi się w świetle wiszącego na niebie słońca oczami.
    Mężczyzna stojący z tyłu zawołał ja po imieniu. Spojrzała na niego, jak machał ręką i odwróciła z powrotem do niego, przyciskając zabawkę do piersi.
    – Ty się nicego nie bois, prawda? – spytała nagle. Zamilkł, nie wiedząc co odpowiedzieć.
    – Też bym chciała się nicego nie bac – dodała, markotniejąc. On zastanawiał się przez chwilę, co odpowiedzieć.
    – Jeśli kiedyś będziesz się czegoś bać, spójrz na niego z podniesioną ręką – wskazał na ściskaną w drobnych rączkach figurkę – i przypomnij sobie, że on wygrywa. A w takim razie nie ma się czego bać.
    Uniosła wzrok dużych, szklanych oczu. Mężczyzna znów ją zawołał, tym razem z większym pośpiechem w głosie.
    – Idź do wujka, czeka na ciebie – odezwał się najbardziej ciepłym tonem, jakim był w stanie.
    Rzuciła się na niego, ściskając twardy, chłodny pancerz drobnymi ramionami.
    – Dziękuję – powiedziała z wdzięcznością, po chwili odrywając od niego i odbiegając w stronę mężczyzny.
    Teraz klęczał w spalonym, wciąż wypełnionym dymem i żarzącym się resztkami pomieszczeniu z twarzą zlaną łzami, skowycząc do wnętrza hermetycznego hełmu. W dłoniach trzymał resztki zabawki, w połowie stopionej przez płomienie pirożelu, z wzniesionym do góry kikutem ręki.

4/04/24

Kalejdoskop cz. 3/5

    – Przygotujcie się do podjęcia, ETA* 2 minuty.
    – Przyjąłem – odparł dowódca plutonu na kanale, potem mrugnięciem przełączając się na ogólny. – Zastąp mnie! – powiedział do żołnierza, wskazując go ręką, korzystając ze stabilizacji pancerza drugą wciąż prowadząc ogień przez zryty kulami otwór okienny.
    Ten kiwnął głową i podbiegł; dowódca odsunął się, pozwalając mu zająć stanowisko i cofnął się w głąb pomieszczenia, chroniąc przed kulami.
    – Ile? – spytał ociekającym adrenaliną głosem, przeładowując karabinek.
    – Jeden Razor. Reszta w rejonie zajęta, mamy akcję obok. Starczy, by zabrać wasz pluton.
    – Najpierw cywile – odparł po chwili wahania. – Zabierzemy się drugim lotem.

4/03/24

Kalejdoskop cz. 2/5

Gwar głosów unosił się nad zgromadzonym na placu tłumem. Kobiety, dzieci i starcy, stanowiący jego znaczącą większość tłoczyli się przy barierkach, tworząc ruchliwą masę ludzi, nieustannie przelewającą i mieszającą się w oczekiwaniu na kolejny transport. Niskie, modułowe ogrodzenie odcinało ich nierówną linią od pustego placu, stanowiącego lądowisko; po drugiej stronie tłum rzednął, rozpływając się między namiotami prowizorycznego obozu dla uchodźców i przyległego szpitala polowego, stojącego w cieniu niewielkiego w skali floty okrętu medycznego, tutaj jednak górującego ponad nimi; przewyższały go jedynie otaczające ich zewsząd piaskowożółte budynki, pnące ku jasnemu niebu, wyrastające jedne na drugich niczym schody.
    Wzdłuż bariery w luźnych odstępach stały sylwetki odziane w nowoczesne zbroje, wymieszane z lokalnymi żołnierzami, pilnując porządku. Do przylotu następnego transportu zostało pół godziny. Wtedy wpuszczą na pokład kolejną frakcję z zdawało się nierzednącego tłumu, by zabrać dalej od rozciągającej się tuż obok linii frontu.

Kalejdoskop cz. 1/5

570.
Moban
33226 Armia

    – Hej, popatrz!
    – Łaaał!
    – Chłopcy, wracajcie!
    – Ale fajny!
    Głosy i tupot niewielkich stóp dotarły do jego uszu, kiedy siedział zgarbiony na stosie gruzu z twarzą ukrytą w dłoniach. Podniósł wzrok na dwójkę umorusanych chłopców, którzy podbiegli i zatrzymali się parę metrów od niego oraz stojącą kawałek dalej kobietę. Dwójka maluchów miała może po dziesięć lat; wpatrywali się w niego z lekko rozdziawionymi ustami i błyskiem w oczach, błądząc wzrokiem po jego osmalonym, wysmarowanym tłustym popiołem pancerzu, wyszczerbionym przez odłamki i draśnięcia kul. Kobieta zawahała się, zamiast podziwu mając na twarzy niepokój, jakby bała się do niego zbliżyć; po sekundzie jednak podeszła i chwyciła chłopców pod ramiona.
    – Idziemy. Nie przeszkadzajcie żołnierzowi – powiedziała do nich stanowczo. – Przepraszam za nich – zwróciła się do niego, z ledowe wyczuwalnym drżeniem w głosie. Nie widziała jego twarzy za nieprzejrzystym z zewnątrz, matowym wizjerem; szybko spuściła wzrok, ciągnąc malców za sobą.
    – Ale maaamo! To żołnierz Legionu, on przyszedł nas uratować przed złymi ludźmi! – zaprotestowali. – Patrz, jaki fajny!
    – Aali, powiedziałam! Idziemy! – rzuciła ostrzej. Spojrzała krótko na niego przez ramię, wzrokiem wypełnionym obawą.
    – Paa, żołnierzu Legionu! – Jeden z chłopców odwrócił się jeszcze, machając do niego.
    On z kolei siedział, drżąc, patrząc za nimi z twarzą zalaną łzami i widząc ciała dzieci takich jak oni, które dopiero co zastrzelił, nim ci mieli szansę wystrzelić do niego i jego towarzyszy.

3/20/24

Granica

570.
Moban
33226 Armia

Oddział przemieszczał się wzdłuż zasnutej dymem ulicy w luźnym szyku, obserwowany przez ciemne, puste okna piaskowożółtych bloków ciągnących się po obu stronach niczym ściany wąwozu. Ponad ich głowami z wizgiem unosił się ledwo dostrzegalny dron, rotorami kotłując wokół siebie przelewający się leniwie obłok, wraz z opancerzonymi, stapiającymi się z otoczeniem sylwetkami obserwując otoczenie. Okolica była wymarła, oprócz burych smug zastygła niczym odbitka na archaicznej, pożółkłej fotografii. Dym, nadciągający z płonącego kwartału poza zasięgiem ich wzroku rozlewał się uliczkami, ograniczając nawet wzrok zaawansowanej optoelektroniki.

– Kontakt z przodu – rozległo się na radiu. Jednocześnie na ekranach przeziernych ich hełmów pojawił się znacznik, obramowujący niewidoczny jeszcze cel w głębi ulicy.

Żołnierze natychmiast zeszli z drogi, przylegając do załomów ścian, stapiając się z nimi i wznosząc broń do ramion. 579 nakierował znak celowniczy optyki swojego karabinka na drobną, nieproporcjonalną sylwetkę idącą w ich stronę chwiejnym krokiem; palcem w opancerzonej rękawicy pogładził chropowatą powierzchnię spustu, gotów do strzału.

Orchidea (tytuł roboczy)

Illebos, Placówka Orchidea
02.05.568.
 
Żołnierz w wspomaganym pancerzu bojowym wyszedł z ciemnego wnętrza baraków i oparł się plecami o ścianę obok, osuwając po niej z chrobotem. System wyczuł jego ruch i usztywnił sztuczne mięśnie oplatające osłonięty kompozytowymi płytami skafander, tworząc podporę na której mógł spocząć. Skrytą w pękatym hełmie głowę oparł na dłoniach, zginając się wpół i regulując oddech.
    Nie chciał wracać do budynku. Ciało protestowało za każdym razem, gdy przekraczał próg; musiał toczyć walkę sam ze sobą, by iść dalej. I to nawet otumaniony chemią krążącą w jego żyłach. Każdy wziął potężną dawkę leków, by być w stanie tam wejść i nie zwymiotować do hełmu.

To jest wojna

569.
Arcturus
Zespół Bojowy Vector

Krzyk niósł się po świeżo wygasłym polu bitwy, zagłuszając wycie zimnego wiatru; płaczliwy, nieustający skowyt przepełniony cierpieniem.
    Żołnierz leżał w kałuży krwi, opierając się o niski, kamienny murek, poznaczony śladami po kulach i odłamkach. Ręce miał rozłożone, zwisające bezwładnie, przypięte do stalowych ramion lekkiego egzoszkieletu. Z dłoni pozostały pozbawione palców ochłapy, na przedramionach zaciśnięte były pomarańczowe opaski uciskowe. Przed nim w bruku ział płytki krater po eksplozji granatu, otoczony strzępami plecaka, na który się rzucił.

Resublimacja

569.
Eutopia, system Outopos


Przyszedł w nocy, gdy leżała w ciemności. Bez słowa wślizgnął się pod pościel i objął ją od tyłu ramieniem, całując delikatnie za uchem. Drugą dłonią musnął pod mostkiem, kreśląc linię do pępka, a potem niżej, znacznie niżej, masując palcami. Uśmiechnęła się z przyjemnością, czując ciepło rozchodzące się w miejscach, w którym ją dotykał.
    Obróciła się do niego i pocałowała, wplatając palce w jego włosy. Dopiero wtedy dotarło do niej jak bardzo była go spragniona, mimo, iż nie widzieli się zaledwie dzień.

Demon

Yoshiro przycisnął dłoń do ust, tłumiąc krzyk wzbierający w ściśniętym gardle. Za wątłymi drzwiami szafy deska skrzypnęła cicho, bliżej niż przed chwilą. Plask bosych stóp o podłogę zbliżał się powoli, nieregularnie, wraz z dźwiękiem gęstych kropel rozbijających się o parkiet.
    Chłopak skulił się bardziej, czując łzy cieknące po polikach, z trudem łapiąc oddech. Szedł tu, szedł prosto po niego. Serce biło niczym miech, wręcz boleśnie w jego piersi. Bał się, że je usłyszy.
    Kolejny plask, ciche kapanie nie ustawało. Jeśli go odnajdzie, to będzie koniec. Znieruchomiał, napięty do bólu, powstrzymując spazmy przerażenia. W myślach modlił się do wszystkich bogów o przebaczenie grzechów, o ratunek.

Pokłosie

569.
Jericho
Zespół Bojowy Raven
 
 Stanęła pośrodku przejścia, omiatając pomieszczenie wzrokiem. Prostokątny pokój, bielący się gołym, odrapanym tynkiem wypełniały proste, przestarzałe łóżka szpitalne z metalowych profili. Ustawione były w dwóch rzędach pod przeciwległymi ścianami, po kilkanaście z każdej strony, posłane miejscami poplamioną, białą jak całe pomieszczenie pościelą. Na nich leżeli ranni, zajmując wszystkie stanowiska, bladzi, jakby chcieli stopić się ze śnieżnymi kołdrami okrywającymi ich ciała.
Szare plamy kamuflażu na jej pancerzu spłowiały, dostosowując się do bieli otoczenia. Ranni, półleżąc na materacach wpatrywali się w nią pełnymi strachu oczami, znieruchomieli ze zgrozy. Ciszę zakłócał tylko pełny bólu i strachu krzyk jednego z obrońców na korytarzu, jednak po chwili stępiony przez krótki tłumik huk wystrzału go uciszył.
    Przesunęła się w bok, zdejmując dłoń z wiszącego na uprzęży karabinka, kątem oka zerkając na wchodzącego do pomieszczenia towarzysza. Trzeci stanął za ich plecami, w cieniu korytarza.

Agonia

568.
Idla, układ Agra
Zespół Bojowy Raven
 
Ciężkie, ołowiane chmury płakały w ciemności, tłumiąc odgłosy pobliskiej wymiany ognia. Trzaski wystrzałów zmieszane z basowymi eksplozjami tonęły w szumie, przemienione w zaledwie głuchy pomruk. Zimne strugi beznamiętnie uderzały o mokry beton i leżące na nim ciała, niemal nieodróżnialne w mroku na tle szarości.
    Krople rozpryskiwały się na powierzchni wizjera przed jego oczami, spływając po nim poza pole widzenia, obramowane krwistoczerwonymi ikonkami. Przez nie widział niewyraźną, pochyloną nad nim sylwetkę, rozmazaną przez deszcz i łzy. Leżał bezwładnie na plecach, z głową wspartą na jej udach, wpatrując w ciemne chmury przysłaniające nocne niebo i szary wizjer hełmu na ich tle.

Otchłań

568.
Enastea, imperialna placówka rozwoju broni
Zespół Bojowy Raven
 
 Biegła stalowym, prostokątnym korytarzem, zalanym pomarańczowym światłem lamp ostrzegawczych. Mimo wspomagania sztucznych mięśni pancerza wewnątrz hełmu rozlegał się jej ciężki, chrapliwy oddech. Adrenalina krążyła w jej żyłach, tłoczona falami wraz z krwią tętniącą w jej ciele.
    Przeskoczyła kolejne, powoli zamykające się grodzie, odcinające kolejne sekcje korytarzy. Przed sobą widziała plecy jej towarzyszy, sprintem pokonujących kolejne metry stalowej kiszki. Za nimi podążał przeraźliwy zgrzyt stali, przebijając się przez huk butów o pokład.

Rendezvous

569.
Jericho
Zespół Bojowy Raven
 
Pilot trzymał wolant pewną ręką, czując delikatne drgania pokładu, gdy maszyna przedzierała się przez rzednącą atmosferę. Lazurowe niebo za przejrzystą warstwą wizjera ciemniało z każdą chwilą, z wolna przechodząc w smolistą czerń, usianą odległymi punkcikami gwiazd. Przeciążenie wgniatało w fotel, słabnąc jednak wraz z podrygiwaniami drobnych turbulencji w miarę opuszczania pola grawitacyjnego planety w dole. Lecąc pod ostrym kątem, wahadłowiec coraz bardziej oddalał się od jej powierzchni, uciekając z tego świata w bezkresną pustkę, obsypaną girlandami drobnych, błyszczących niczym konfetti otworków niby szpilką wydłubanych w czarnej płachcie kosmosu.
    Przed sobą, na godzinie wpół do jedenastej widział jarzące się transparentnie strumienie rozgrzanych gazów wylotowych, wydobywających się z wąskich szczelin dwóch silników bliźniaczej maszyny. W miarę wznoszenia, gdy otaczające ich niebo ciemniało na skutek rozrzedzenia atmosfery aktywny kamuflaż wahadłowca dopasowywał się, stopniowo zmieniając barwę od jasnego błękitu aż do całkowitej czerni.
    Niewielkie turbulencje całkowicie ustały, gdy zniknęło powietrze je wywołujące. Pilot spojrzał na wskazania wyświetlane na otaczających go konsolach, następnie sięgnął, by przygotować się do wygaszenia silników. Wraz z siedzącym obok towarzyszem ujrzeli, jak prowadząca maszyna wyłącza główny napęd, a świecące się delikatnym blaskiem szczeliny osłaniające wyloty silników gasną. Chwilę później powtórzyli operację, sprawnie wyłączając odpowiednie systemy, w milczeniu powtarzając czynności wielokrotnie wykonywane podczas podobnych misji.

Zwiad

569.
Jericho
Zespół Bojowy Raven
 
Zakuta w pancerz postać przyklękła w wysokiej trawie, przyglądając się odległym o kilkadziesiąt metrów zabudowaniom znad celownika trzymanego w dłoniach karabinka. Mężczyzna za pomocą elektrooptyki wbudowanej w hełm obserwował skrajne budynki i najbliższą okolicę niewielkiej mieściny, wtapiając się w roślinność, dzięki aktywnemu kamuflażowi niewidoczny dla nieuzbrojonego w optykę oka. Czujnik zagrożeń milczał, w zgodzie ze wzrokiem przeczesując przestrzeń, nie dostrzegając niebezpieczeństw.
    Wokół żołnierza unosił się szum traw i zbóż, kołyszących się na lekkim wietrze, niezmąconym przez jakikolwiek obcy dźwięk. Powietrze falowało lekko, jak to latem bywa nad szutrową drogą i zbudowaną wzdłuż niej niewielką wioską, opromienionymi przez ostre promienie wiszącego wysoko na błękitnym niebie słońca. Niskie, pudełkowate budyneczki ciągnęły się po obu stronach szerokiego traktu, od którego odchodziło parę krótkich odnóg. Naokoło po horyzont ujrzeć można było pola pełne zbóż i połacie soczyście zielonej trawy, a także kilka pojedynczych, stojących samotnie gospodarstw w oddali. Sielski obrazek prostego, spokojnego życia na wsi. Był tylko jeden szkopuł: nigdzie nie było widać tego życia. Ani jednej żywej duszy, jedynie jednostajny, monotonny ruch traw dookoła; reszta zatopiona była w stagnacji niczym zalana płynnym kryształem.

Aktualizacja 20.03.2024.

Dawno mnie tu nie było. Dużo się działo od czasu ostatniego wpisu i nie miałem ani kiedy zająć się blogiem, ani motywacji.

Wracam do pisania po przymusowej przerwie. Priorytet ma oczywiście drugi tom Armii PMC, który robi się coraz masywniejszy i bardziej treściwy. Prace nad nim trwają długo, ale wciąż do niego wracam i nie zamierzam odpuszczać. Kiedyś go ukończę.

Stwierdziłem, że dobrym pomysłem będzie zawarcie tekstów z serii Endless War również na głównym blogu, żeby nie trzeba było przechodzić specjalnie na osobną stronę - wszystko będzie w jednym miejscu (jeśli chodzi o opowiadania - po artykuły dotyczące uniwersum odsyłam na właściwą stronę).

Do dokończenia mam także zbiór powiązanych ze sobą krótkich tekstów składających się na ,,Kalejdoskop" - wciąż brakuje jednego, jednak nie mam na niego wystarczająco dobrego pomysłu. Ponadto jestem w trakcie pisania dłuższego tekstu z tego uniwersum o tytule ,,Mięso i stal", ale idzie ciężko, gdyż miało to być krótkie, pisane bez większego planu opowiadanie, a jak to zwykle u mnie bywa, historia sama rozrosła się, i to znacznie, co dokłada mi dużo pracy. Jednak jest ono niżej na liście priorytetów.

W planach mam również zabranie się za odświeżenie strony Crimson Roses i wystawienie w końcu prologu - choć raczej na ten czas niewiele więcej, przynajmniej nie przed ukończeniem wyżej wymienionych przedsięwzięć.

Ze spraw technicznych dodam także etykiety.

Nie wiem, jak długo będzie to trwać, ani ile uda się zrealizować. Czas pokaże.

Dobry wieczór, Dave

Kiedy zostałem astronautą, a następnie zgłosiłem się do nowego programu nie sądziłem, że przez moje imię nie będę w stanie spać po nocach. Zmieniło się to, gdy po wejściu na pokład komputer statku powitał mnie słowami: Good evening, Dave.

Części zamienne

Katastrofa zdarzyła się w połowie lotu. Deflektory mignęły tylko na chwilę, ale wystarczającą, by garść mikrometeoroidów uderzyła w statek.
    Uszkodzenie było poważniejsze, niż system był w stanie sobie poradzić. Dlatego wybudził nas, załogę, byśmy je naprawili.
    Sytuacja była poważna, ale nie tragiczna. Po załataniu największych uszkodzeń Arka mogła kontynuować lot bez przeszkód, mimo, że nie całkiem sprawna. Ale na to nie mogliśmy już nic poradzić - mikrometeoroidy, które spowodowały to wszytko zdmuchnęły cały moduł magazynu części zamiennych. Byliśmy kilkaset lat lotu od Ziemi, nie było żadnego backapu, żadnego planu awaryjnego czy wsparcia. Albo dolecieliśmy do celu, albo nie.
    System wciąż jednak chciał naprawić te drobne uszkodzenia, mimo, że nie miał czym. Groziły one bezpieczeństwu misji. A jako że życie śpiących kriosnem kolonizatorów było ważniejsze niż załogi, postanowił wykorzystać jako części zamienne nas.
    Pierwszy był stary Albert. Zaginął w plątaninie korytarzy w głębi modułu dowodzenia. Słyszeliśmy echo jego przeraźliwych krzyków, ale nie byliśmy w stanie go znaleźć, biegając w labiryncie ścian i zamkniętych z powodu dekompresji grodzi jak ślepe myszy. Odnaleźliśmy go dopiero później, gdy już stał się częścią statku. Pęknięty obiektyw kamery naprawiła rogówka, żebra wsparły popękane wręgi, skóra załatała ubytki w wykładzinach przeciwprzeciążeniowych. Serce stało się pompą, tętnice i jelita przewodami hydraulicznymi. Przepalone podzespoły komputera uzupełniły strzępy tkanki mózgowej, poprzeszywane drobnymi niczym włosy drutami.
    Potem byli następni. Statek polował na nas, jednego po drugim zabierając do swych wnętrzności, pomimo naszych wysiłków.
    Szybko domyśliliśmy się, że najpierw wybierał najsłabszych, najsprawniejszych, najbardziej przydatnych zostawiając na koniec. Zaczęliśmy całkiem trafnie zgadywać, w jakiej kolejności nas wykorzysta, i nasze przewidywania były tym pewniejsze, im mniej nas było.
    Teraz zostało nas dwóch, ja i Ian. I wiem, że idzie po mnie.

5/11/23

Książka jest już oficjalnie dostępna!

 Książka jest już oficjalnie dostępna i można ją kupić na platformie Amazon (do czego oczywiście gorąco zachęcam):

 


 A za chwilę prace nad drugim tomem będą mogły zostać (mam nadzieję bez przeszkód) wznowione. Więcej informacji na oficjalnej stronie Armii PMC oraz Facebook'owym fanpage'u.

5/01/23

Złośliwość rzeczy martwych

W ostatnim czasie przerwałem prace nad drugim tomem Armii PMC oraz pisaniem innych tekstów, by zająć się ponownym wydaniem pierwszej książki. Pojawiła się możliwość zrobienia tego za pomocą Amazona, który oferował znacznie więcej możliwości niż Ridero (choć jedynie w formie papierowej, na e-booka widocznie trzeba będzie jeszcze trochę poczekać), tak więc gdy tylko się o tym dowiedziałem, decyzja była szybka (od początku chciałem wydać ją za pomocą Amazon KDP, jednak wcześniej nie umożliwiał on zrobienia tego w języku polskim).

Zająłem się poprawkami: eliminacją błędów i nieścisłości, ogólnie poprawą brzmienia zdań (fabuła generalnie nic się nie zmieniła), dodatkiem na końcu książki (dla tych, którzy kupili poprzednie wydanie: wszelkie informacje zawarte w dodatku są także dostępne na stronie serii), a także okładką, znacznie lepszą i bardzo bliską tego, jak ją sobie pierwotnie wyobrażałem.

Następnie zabrałem się za skład tekstu, który musiałem zrobić od A do Z sam, zwłaszcza, że postanowiłem wydać ją w innym formacie (5" x 8", czyli po ludzku 12,7 x 20,32 cm, zblizony do tego, w jakim wydaje m.in. Fabryka Słów). Robiłem to w programie Scribus - darmowy, stworzony dosłownie do tego. Wszystko było dobrze, póki coś się nie zepsuło - do tego stopnia, że nie byłem w stanie nawet odczytać pliku, tak więc godziny stracone na formatowaniu sporej części tekstu, a także samego oprogramowania (edycja w nim opiera się na nadawaniu fragmentom tekstu odpowiednich styli, które trzeba każde z osobna utworzyć i skonfigurować).

Oczywiście zdenerwowany, ale uznałem, że dam mu jeszcze jedną szansę. Nie było łatwo, bo w każdej chwili spodziewałem się, że program znów się wykrzaczy. A potem ukończyłem składać w zasadzie cały tekst, ponad 400 stron, został tylko dodatek. Wtedy postanowił zepsuć się ponownie, wyrzucając w błoto wiele kolejnych godzin.

Jak już opanowałem wściekłość i skończyłem kląć, uznałem: koniec, robię to w czym innym. Jako, że praca w innym dedykowanym programie składałaby się na znalezieniu odpowiedniego, nauczeniu się jego obsługi, a dopiero wtedy pracą nad tekstem, postanowiłem spróbować w MS Word. Wbrew pozorom da się to w nim zrobić (nie jest idealny, ale wydaje mi się, że wystarczający). zacząłem uprawiać czarną magię, próbując nadać tekstowi formę książki, albowiem zrozumienie działania niektórych funkcji i zmuszenie ich, by działały tak, jak chcę potrafi być nie lada wyzwaniem. Zwłaszcza, że dodatek wedle zamysłu miał być sformatowany zupełnie inaczej, niż reszta książki, co tylko wszystko skomplikowało.

Udało się, w końcu. Zajęło to długo, kosztowało mnie sporo sił psychicznych i nerwów, ale udało się sformatować mniej więcej (w zasadzie więcej) tak, jak tego chciałem. Pomyślałem wtedy, że dalej będzie z górki - wrzucić do systemu Amazon KDP i przejść kolejne kroki, z którymi ogólnie się już wcześniej zapoznałem (podczas tego etapu jeszcze siedziałem nad składem, bo okazuje się, że Word nie pokazuje wszystkiego takim, jakie jest naprawdę, a jedne drobne zmiany pociągają za sobą konieczność poprawy wielu rzeczy, które po prostu się rozwalają).

Pierwszy etap poszedł gładko. Drugi też do czasu wgrania zawartości (z okładką nie było problemu). Wziąłem PDF wygenerowany z Worda i wrzucam. A Amazon nie może go zgryźć. Odrzuca, przy czym najpierw przetwarza go przez kilkanaście w najlepszym przypadku, po około trzydzieści, zazwyczaj, minut, do nawet i okolic godziny, żeby następnie pokazać mi błąd. Nie można wgrać pliku.

Próbuję kilka razy, może to coś z połączeniem czy czymś innym, w końcu decyduję się zmienić strategię - wgrywam plik w formacie .docx, czyli po prostu Worda. I ten się załadował. Problem - całe formatowanie o kant stołu potłuc, bo po włączeniu obowiązkowego podglądu (bez zatwierdzenia nie da się przejść dalej) tekst jest rozwalony, do tego stopnia, że miesza się i zachodzi z zawartością dopisku dolnego, a to dopiero pierwsza strona (dokładniej: pierwsza strona tekstu, czwórki tytułowej nie liczę). A dalej jest jeszcze gorzej.

Myślę: może podczas przesyłu coś się zepsuło? Sprawdzam plik, mój jest okej, wgrywam - znowu rozwalony. Próbuję wszelkie inne dostępne formaty - .docx, .doc, .rtf, nawet html, za każdym razem tak samo, a nawet gorzej.

Próby wgrania czegokolwiek do systemu, żeby wyglądało to prawidłowo zajęło mi tydzień. Dosłownie, przez tydzień siedziałem od rana do wieczora, uprawiając czarną magię, konwertując pliki na najróżniejsze sposoby, grzebiąc w ustawieniach, nim mi się to w końcu udało. A to dopiero, kiedy zrobiłem combo: plik wordowski > PDF > spłaszczyć PDF, tworząc nowy plik > skompresować PDF, bo za duży dla systemu Amazona (a nawet niektórych internetowych stron do kompresji) > znowu spłaszczyć, tworząc ostateczny plik PDF. I doszedłem do tej konfiguracji na drodze licznych eksperymentów, a podczas nieudanych, niemalże godzinnych prób chociażby wgrania pliku poszukiwania pomocy w internecie.

Ale wreszcie się udało go wgrać i z sukcesem przetworzyć. Teraz pozostało jeszcze sprawdzić parę rzeczy, dograć parę szczegółów, a potem wydawać i zajmować się kwestiami prawnymi związanymi z ISBN i... prawem, nie wiem, jak inaczej to ująć bez wydziwiania (egzemplarze obowiązkowe itp.).

Tak więc książka niedługo będzie dostępna, a moja psychika po tym wyzwaniu mam nadzieję się szybko pozbiera, bo tom 2 czeka na mnie rozgrzebany, a najlepsze momenty są tuż za rogiem, czekając, aż je napiszę.

Tyle z historii mojej walki z przeciwnościami losu. Mam nadzieję, że teraz już z górki, bo ostatnie dni zmagań i poszukiwania rozwiązań naprawdę mnie wymęczyły. Nie życzę wam tego.