Moban
33226 Armia, 3 Korpus, 9 Dywizja
Legion powrócił.
– Kontakt z przodu – rozległo się na radiu. Jednocześnie na ekranach przeziernych ich hełmów pojawił się znacznik, obramowujący niewidoczny jeszcze cel w głębi ulicy.
Żołnierze natychmiast zeszli z drogi, przylegając do załomów ścian, stapiając się z nimi i wznosząc broń do ramion. 579 nakierował znak celowniczy optyki swojego karabinka na drobną, nieproporcjonalną sylwetkę idącą w ich stronę chwiejnym krokiem; palcem w opancerzonej rękawicy pogładził chropowatą powierzchnię spustu, gotów do strzału.
Krzyk niósł się po
świeżo wygasłym polu bitwy, zagłuszając wycie zimnego wiatru; płaczliwy,
nieustający skowyt przepełniony cierpieniem.
Żołnierz
leżał w kałuży krwi, opierając się o niski, kamienny murek, poznaczony śladami
po kulach i odłamkach. Ręce miał rozłożone, zwisające bezwładnie, przypięte do
stalowych ramion lekkiego egzoszkieletu. Z dłoni pozostały pozbawione palców
ochłapy, na przedramionach zaciśnięte były pomarańczowe opaski uciskowe. Przed
nim w bruku ział płytki krater po eksplozji granatu, otoczony strzępami
plecaka, na który się rzucił.
Dawno mnie tu nie było. Dużo się działo od czasu ostatniego wpisu i nie miałem ani kiedy zająć się blogiem, ani motywacji.
Wracam do pisania po przymusowej przerwie. Priorytet ma oczywiście drugi tom Armii PMC, który robi się coraz masywniejszy i bardziej treściwy. Prace nad nim trwają długo, ale wciąż do niego wracam i nie zamierzam odpuszczać. Kiedyś go ukończę.
Stwierdziłem, że dobrym pomysłem będzie zawarcie tekstów z serii Endless War również na głównym blogu, żeby nie trzeba było przechodzić specjalnie na osobną stronę - wszystko będzie w jednym miejscu (jeśli chodzi o opowiadania - po artykuły dotyczące uniwersum odsyłam na właściwą stronę).
Do dokończenia mam także zbiór powiązanych ze sobą krótkich tekstów składających się na ,,Kalejdoskop" - wciąż brakuje jednego, jednak nie mam na niego wystarczająco dobrego pomysłu. Ponadto jestem w trakcie pisania dłuższego tekstu z tego uniwersum o tytule ,,Mięso i stal", ale idzie ciężko, gdyż miało to być krótkie, pisane bez większego planu opowiadanie, a jak to zwykle u mnie bywa, historia sama rozrosła się, i to znacznie, co dokłada mi dużo pracy. Jednak jest ono niżej na liście priorytetów.
W planach mam również zabranie się za odświeżenie strony Crimson Roses i wystawienie w końcu prologu - choć raczej na ten czas niewiele więcej, przynajmniej nie przed ukończeniem wyżej wymienionych przedsięwzięć.
Ze spraw technicznych dodam także etykiety.
Nie wiem, jak długo będzie to trwać, ani ile uda się zrealizować. Czas pokaże.
Katastrofa zdarzyła się w połowie lotu. Deflektory mignęły tylko na chwilę, ale wystarczającą, by garść mikrometeoroidów uderzyła w statek.
Uszkodzenie było poważniejsze, niż system był w stanie sobie poradzić. Dlatego wybudził nas, załogę, byśmy je naprawili.
Sytuacja była poważna, ale nie tragiczna. Po załataniu największych uszkodzeń Arka mogła kontynuować lot bez przeszkód, mimo, że nie całkiem sprawna. Ale na to nie mogliśmy już nic poradzić - mikrometeoroidy, które spowodowały to wszytko zdmuchnęły cały moduł magazynu części zamiennych. Byliśmy kilkaset lat lotu od Ziemi, nie było żadnego backapu, żadnego planu awaryjnego czy wsparcia. Albo dolecieliśmy do celu, albo nie.
System wciąż jednak chciał naprawić te drobne uszkodzenia, mimo, że nie miał czym. Groziły one bezpieczeństwu misji. A jako że życie śpiących kriosnem kolonizatorów było ważniejsze niż załogi, postanowił wykorzystać jako części zamienne nas.
Pierwszy był stary Albert. Zaginął w plątaninie korytarzy w głębi modułu dowodzenia. Słyszeliśmy echo jego przeraźliwych krzyków, ale nie byliśmy w stanie go znaleźć, biegając w labiryncie ścian i zamkniętych z powodu dekompresji grodzi jak ślepe myszy. Odnaleźliśmy go dopiero później, gdy już stał się częścią statku. Pęknięty obiektyw kamery naprawiła rogówka, żebra wsparły popękane wręgi, skóra załatała ubytki w wykładzinach przeciwprzeciążeniowych. Serce stało się pompą, tętnice i jelita przewodami hydraulicznymi. Przepalone podzespoły komputera uzupełniły strzępy tkanki mózgowej, poprzeszywane drobnymi niczym włosy drutami.
Potem byli następni. Statek polował na nas, jednego po drugim zabierając do swych wnętrzności, pomimo naszych wysiłków.
Szybko domyśliliśmy się, że najpierw wybierał najsłabszych, najsprawniejszych, najbardziej przydatnych zostawiając na koniec. Zaczęliśmy całkiem trafnie zgadywać, w jakiej kolejności nas wykorzysta, i nasze przewidywania były tym pewniejsze, im mniej nas było.
Teraz zostało nas dwóch, ja i Ian. I wiem, że idzie po mnie.
Książka jest już oficjalnie dostępna i można ją kupić na platformie Amazon (do czego oczywiście gorąco zachęcam):
A za chwilę prace nad drugim tomem będą mogły zostać (mam nadzieję bez przeszkód) wznowione. Więcej informacji na oficjalnej stronie Armii PMC oraz Facebook'owym fanpage'u.
Zająłem się poprawkami: eliminacją błędów i nieścisłości, ogólnie poprawą brzmienia zdań (fabuła generalnie nic się nie zmieniła), dodatkiem na końcu książki (dla tych, którzy kupili poprzednie wydanie: wszelkie informacje zawarte w dodatku są także dostępne na stronie serii), a także okładką, znacznie lepszą i bardzo bliską tego, jak ją sobie pierwotnie wyobrażałem.
Następnie zabrałem się za skład tekstu, który musiałem zrobić od A do Z sam, zwłaszcza, że postanowiłem wydać ją w innym formacie (5" x 8", czyli po ludzku 12,7 x 20,32 cm, zblizony do tego, w jakim wydaje m.in. Fabryka Słów). Robiłem to w programie Scribus - darmowy, stworzony dosłownie do tego. Wszystko było dobrze, póki coś się nie zepsuło - do tego stopnia, że nie byłem w stanie nawet odczytać pliku, tak więc godziny stracone na formatowaniu sporej części tekstu, a także samego oprogramowania (edycja w nim opiera się na nadawaniu fragmentom tekstu odpowiednich styli, które trzeba każde z osobna utworzyć i skonfigurować).
Oczywiście zdenerwowany, ale uznałem, że dam mu jeszcze jedną szansę. Nie było łatwo, bo w każdej chwili spodziewałem się, że program znów się wykrzaczy. A potem ukończyłem składać w zasadzie cały tekst, ponad 400 stron, został tylko dodatek. Wtedy postanowił zepsuć się ponownie, wyrzucając w błoto wiele kolejnych godzin.
Jak już opanowałem wściekłość i skończyłem kląć, uznałem: koniec, robię to w czym innym. Jako, że praca w innym dedykowanym programie składałaby się na znalezieniu odpowiedniego, nauczeniu się jego obsługi, a dopiero wtedy pracą nad tekstem, postanowiłem spróbować w MS Word. Wbrew pozorom da się to w nim zrobić (nie jest idealny, ale wydaje mi się, że wystarczający). zacząłem uprawiać czarną magię, próbując nadać tekstowi formę książki, albowiem zrozumienie działania niektórych funkcji i zmuszenie ich, by działały tak, jak chcę potrafi być nie lada wyzwaniem. Zwłaszcza, że dodatek wedle zamysłu miał być sformatowany zupełnie inaczej, niż reszta książki, co tylko wszystko skomplikowało.
Udało się, w końcu. Zajęło to długo, kosztowało mnie sporo sił psychicznych i nerwów, ale udało się sformatować mniej więcej (w zasadzie więcej) tak, jak tego chciałem. Pomyślałem wtedy, że dalej będzie z górki - wrzucić do systemu Amazon KDP i przejść kolejne kroki, z którymi ogólnie się już wcześniej zapoznałem (podczas tego etapu jeszcze siedziałem nad składem, bo okazuje się, że Word nie pokazuje wszystkiego takim, jakie jest naprawdę, a jedne drobne zmiany pociągają za sobą konieczność poprawy wielu rzeczy, które po prostu się rozwalają).
Pierwszy etap poszedł gładko. Drugi też do czasu wgrania zawartości (z okładką nie było problemu). Wziąłem PDF wygenerowany z Worda i wrzucam. A Amazon nie może go zgryźć. Odrzuca, przy czym najpierw przetwarza go przez kilkanaście w najlepszym przypadku, po około trzydzieści, zazwyczaj, minut, do nawet i okolic godziny, żeby następnie pokazać mi błąd. Nie można wgrać pliku.
Próbuję kilka razy, może to coś z połączeniem czy czymś innym, w końcu decyduję się zmienić strategię - wgrywam plik w formacie .docx, czyli po prostu Worda. I ten się załadował. Problem - całe formatowanie o kant stołu potłuc, bo po włączeniu obowiązkowego podglądu (bez zatwierdzenia nie da się przejść dalej) tekst jest rozwalony, do tego stopnia, że miesza się i zachodzi z zawartością dopisku dolnego, a to dopiero pierwsza strona (dokładniej: pierwsza strona tekstu, czwórki tytułowej nie liczę). A dalej jest jeszcze gorzej.
Myślę: może podczas przesyłu coś się zepsuło? Sprawdzam plik, mój jest okej, wgrywam - znowu rozwalony. Próbuję wszelkie inne dostępne formaty - .docx, .doc, .rtf, nawet html, za każdym razem tak samo, a nawet gorzej.
Próby wgrania czegokolwiek do systemu, żeby wyglądało to prawidłowo zajęło mi tydzień. Dosłownie, przez tydzień siedziałem od rana do wieczora, uprawiając czarną magię, konwertując pliki na najróżniejsze sposoby, grzebiąc w ustawieniach, nim mi się to w końcu udało. A to dopiero, kiedy zrobiłem combo: plik wordowski > PDF > spłaszczyć PDF, tworząc nowy plik > skompresować PDF, bo za duży dla systemu Amazona (a nawet niektórych internetowych stron do kompresji) > znowu spłaszczyć, tworząc ostateczny plik PDF. I doszedłem do tej konfiguracji na drodze licznych eksperymentów, a podczas nieudanych, niemalże godzinnych prób chociażby wgrania pliku poszukiwania pomocy w internecie.
Ale wreszcie się udało go wgrać i z sukcesem przetworzyć. Teraz pozostało jeszcze sprawdzić parę rzeczy, dograć parę szczegółów, a potem wydawać i zajmować się kwestiami prawnymi związanymi z ISBN i... prawem, nie wiem, jak inaczej to ująć bez wydziwiania (egzemplarze obowiązkowe itp.).
Tak więc książka niedługo będzie dostępna, a moja psychika po tym wyzwaniu mam nadzieję się szybko pozbiera, bo tom 2 czeka na mnie rozgrzebany, a najlepsze momenty są tuż za rogiem, czekając, aż je napiszę.
Tyle z historii mojej walki z przeciwnościami losu. Mam nadzieję, że teraz już z górki, bo ostatnie dni zmagań i poszukiwania rozwiązań naprawdę mnie wymęczyły. Nie życzę wam tego.