3/20/24

Rendezvous

569.
Jericho
Zespół Bojowy Raven
 
Pilot trzymał wolant pewną ręką, czując delikatne drgania pokładu, gdy maszyna przedzierała się przez rzednącą atmosferę. Lazurowe niebo za przejrzystą warstwą wizjera ciemniało z każdą chwilą, z wolna przechodząc w smolistą czerń, usianą odległymi punkcikami gwiazd. Przeciążenie wgniatało w fotel, słabnąc jednak wraz z podrygiwaniami drobnych turbulencji w miarę opuszczania pola grawitacyjnego planety w dole. Lecąc pod ostrym kątem, wahadłowiec coraz bardziej oddalał się od jej powierzchni, uciekając z tego świata w bezkresną pustkę, obsypaną girlandami drobnych, błyszczących niczym konfetti otworków niby szpilką wydłubanych w czarnej płachcie kosmosu.
    Przed sobą, na godzinie wpół do jedenastej widział jarzące się transparentnie strumienie rozgrzanych gazów wylotowych, wydobywających się z wąskich szczelin dwóch silników bliźniaczej maszyny. W miarę wznoszenia, gdy otaczające ich niebo ciemniało na skutek rozrzedzenia atmosfery aktywny kamuflaż wahadłowca dopasowywał się, stopniowo zmieniając barwę od jasnego błękitu aż do całkowitej czerni.
    Niewielkie turbulencje całkowicie ustały, gdy zniknęło powietrze je wywołujące. Pilot spojrzał na wskazania wyświetlane na otaczających go konsolach, następnie sięgnął, by przygotować się do wygaszenia silników. Wraz z siedzącym obok towarzyszem ujrzeli, jak prowadząca maszyna wyłącza główny napęd, a świecące się delikatnym blaskiem szczeliny osłaniające wyloty silników gasną. Chwilę później powtórzyli operację, sprawnie wyłączając odpowiednie systemy, w milczeniu powtarzając czynności wielokrotnie wykonywane podczas podobnych misji.
    Od tej chwili gdyby nie podświetlenie pozycji wahadłowca na wizjerach przeziernych hełmów maszyna, której towarzyszyli byłaby zupełnie niewidoczna na tle kosmosu.
    Oba wahadłowce szły teraz wyłącznie siłą inercji z racji braku czynników mogących je hamować. Złożone z wielu płaskich powierzchni i ostrych krawędzi, maszyny mimo swej pękatości miały w sobie coś drapieżnego. Stanowiąc zmodyfikowane wersje standardowego wahadłowca szturmowego Razor odarte zostały z części uzbrojenia na rzecz systemów defensywnych oraz optoelektronicznych. Zbudowane w bardziej zaawansowanej technologii stealth, wyposażone zostały w dodatkowe elementy mające ukryć ich emisję i maksymalnie zmniejszyć ryzyko wykrycia. Wewnątrz, oprócz zaawansowanej technologii i powiększonej załogi mającej ją obsługiwać przewożono także zespoły zwiadowcze, szkolone w celu prowadzenia rozpoznania.
    – Zmiana kursu. Gaz za trzy, dwa, jeden, już – przekazał pilot siedzący po lewej stronie kokpitu do wspierającego go towarzysza. Z dysz manewrowych wystrzeliły strumienie zmrożonych gazów, obniżonych niemalże do temperatury otoczenia. Dzięki temu nawet skany termiczne miałyby nie lada problem, by wychwycić emisję związaną z manewrem, i to z bliska. Wahadłowiec wszedł na nowy kurs, ustabilizowany przez komputer dokonujący minimalnych korekt, niemożliwych do wykonania ręcznie przez kierującego pojazdem człowieka.
    Lecieli na pełnej dyscyplinie emisji, komunikując się jedynie niewidocznymi wiązkami laserów kierunkowych o niskiej mocy, niewykrywalnymi dla postronnego obserwatora. Zapewniały całkowitą niewidzialność i były niemal niemożliwe do przechwycenia, wymagały jednak niezwykłej precyzji. Niewielki błąd mógł skutkować zerwaniem połączenia, niezwykle trudnego do ponownego odnalezienia przy tych odległościach, nie mówiąc już o skali kosmicznej.
    – Główny ciąg, gaz za trzy, dwa, jeden, już. – W skorupach hełmów rozległ się głos pilota, przekazywany do siedzącego po jego prawej towarzysza, a także do dwójki pozostałych żołnierzy, którzy obsługiwali systemy elektrooptyczne w tyle powiększonego kokpitu. Silne strumienie gazów zwiększyły jeszcze prędkość maszyn, lecących na spotkanie z ukrytą w systemie fregatą.
    Drugi pilot sięgnął do panelu nad głową, sprawdzając systemy. Wszystko, co nie było potrzebne, zostało wyłączone, by nie emitować promieniowania w jakiejkolwiek formie, mogącego ich zdradzić. Byli na terytorium wroga; nieprzyjacielska flota nieustannie przeczesywała orbitę, stanowiąc mur oddzielający planetę od reszty wszechświata. Jeden błąd mógł ściągnąć na nich kilka najbliższych okrętów, z którymi ich łupina nie miała najmniejszych szans. Nawet w starciu z jednym wynik byłby z góry przesądzony; pierwowzór nie był stworzony do takich zadań, ta wersja natomiast miała jeszcze mniej uzbrojenia. Jej bronią była niewidzialność; wahadłowiec miał profil emisji mniejszy nawet od drobnych odłamków skał. Na ekranach skanerów mógłby pojawić się co najwyżej jako duch, echo porównywalne do odbicia promieni od niewielkiej chmury pyłu w przestrzeni. Nawet gdyby omieść obszar, w którym przebywał na pełnym wygaszeniu, szansę na wykrycie były bardzo małe. Dopiero bezpośrednie oświetlenie wiązką namierzającą mogło stanowić realne zagrożenie. W zamian za niewidzialność maszyna płaciła jednak zmniejszoną przestrzenią ładunkową, w której miast plutonu mieściły się co najwyżej dwie drużyny zwiadowcze, a i one musiały ścisnąć się w wąskim przedziale.
    – Niebo czyste, słabe echo na sześćdziesiąt trzy koma siedemdziesiąt na trzydzieści dziewięć koma zero jeden – odezwał się jeden z siedzących w tyle operatorów. Wciąż byli w gorącej strefie, i pozostaną w niej jeszcze przez wiele godzin; przed nimi czekał powolny lot w kierunku bezkresnej pustki, gdzie niepostrzeżenie przebywała fregata, dryfując w smolistej czerni kosmosu.
    – Dwójka, schodzisz z wiązki, korekta dwieście siedemdziesiąt na trzydzieści, półtora metra. – Z drobnymi zakłóceniami dotarł do nich sygnał z prowadzącego wahadłowca, gdy zaczęli wychodzić z zakresu, w jakim wiązka laserowa mogła namierzyć odbiornik.
    – Przyjąłem, biorę poprawkę. – Dokonał korekty, ledwie muskając wolant, wzrok skupiając na cyfrach wyświetlanych na panelu konsolety.
    Dalszy lot odbywał się w pełnej skupienia ciszy, przetykanej jedynie krótkimi raportami przekazywanymi sobie przez członków załogi. Rozluźnili się dopiero po wyjściu z skutecznego zasięgu skanerów, gdy szanse na wykrycie lecącej siłą rozpędu maszyny spadły do zera. Teraz czekał ich wielogodzinny lot, podczas którego musieli jedynie kontrolować kurs kierowanej przez komputer maszyny.

 

Dowódca fregaty wpatrywał się w ekran  znad złączonych dłoni, lekko pochylony w pozie godnej samego Gendō Ikariego. Na wyświetlaczu sylwetki dwóch wahadłowców podchodziły właśnie do lądowania na pokładzie okrętu, kierowane przez obsadę mostka za pomocą komunikacji radiowej bliskiego zasięgu. Druga dwójka maszyn według wyliczeń była kilka godzin za nimi.
    Fregata wraz z załogą od kilkunastu dni kryła się w głębi przestrzeni, dryfując na pełnej dyscyplinie emisji, niewidoczna dla krążących bez ustanku po orbicie odległej planety okrętów. Za kilkanaście godzin w systemie zjawić się mają siły uderzeniowe, by przebić się przez wrogą flotę i dokonać inwazji. Do tego czasu załoga miała przygotować dane o sytuacji na powierzchni i ruchach okrętów, a następnie przesłać plik przybyłym jednostkom.
    Pasywna obserwacja z oddali nie dostarczała niestety wielu informacji, jednak zakres ich wiedzy znacznie się zwiększy, gdy tylko oba wahadłowce przybędą na pokład. Od tygodnia zespoły rozpoznania operowały na planecie tuż pod nosem wroga, zbierając informacje o jego poczynaniach, oznaczając jednostki, miejsca rozmieszczenia oddziałów, rejestrując komunikaty radiowe. Wszystkie te informacje, mimo iż w chwili ataku nieco przestarzałe, miały na celu przedstawienie ogólnej sytuacji i metodyki działań nieprzyjaciela. W końcu nawet mając kilka dni nie da się przenieść się z miejsca na miejsce całej armii.
    Gdy tylko wszystkie wahadłowce wrócą na pokład fregaty, zespół z laboratorium analitycznego przejrzy i obrobi zebrane informacje, by w momencie pojawienia się floty inwazyjnej można było przesłać jej plik zawierający wszystkie najważniejsze dane dotyczące sił przeciwnika na powierzchni. Do tego czasu okręt wraz z czterema wahadłowcami miał pozostawać w ukryciu, nie ujawniając się i narażając przeciwnikowi.
    – Masz. – Usłyszał z boku. Przeniósł spojrzenie z konsol na stojącego obok pierwszego oficera, wyciągającego w jego kierunku kubek wypełniony brązowym, parującym napojem.
    – Dzięki. – Przyjął go, unosząc na wysokość twarzy i zaciągając jego zapachem. Upił łyk, parząc sobie lekko język, po czym odstawił na konsolę przed sobą. Gorąca czekolada z ekspresu zastępowała mu kawę, do której smaku nie mógł się przekonać, dzięki teobrominie i zwiększonej zawartości kofeiny stanowiąc skuteczny substytut.
    Odchylił się w fotelu i omiótł wzrokiem mostek. Niespełna połowa normalnej obsady obsługiwała niezbędne systemy jednostki, obserwowała otoczenie, a także obecnie naprowadzała wahadłowce.
    Ostatnimi dniami nie mieli dużo pracy; pozostając w ukryciu dryfowali niczym wrak, dbając, by się nie zdradzić, pilnując jedynie kursu i otoczenia wokół. Robili wszystko, by stwarzać pozory, że ich tu nie ma. Niewiele więcej do robienia mieli ludzie w laboratorium; ci z kolei dotychczas mogli jedynie przeglądać obrazy nagrane z odległości przez systemy optoelektroniczne statku, mimo zaawansowania, średniej jakości. Zapewne w tym momencie wybuchał tam istny huragan pracy, związany z otrzymanymi przed chwilą danymi, zebranymi przez zespoły wahadłowców, dokujących właśnie na okręcie. Kiedy dotrą dwa pozostałe, niechybnie rozpęta się tam małpi gaj, gdy dostarczona zostanie kolejna porcja materiału do analizy, obróbki i porównania z poprzednimi informacjami, które zostaną następnie wspólnie spakowane w jeden plik i w momencie pojawienia się floty - wysłane.
    A wspomnieć trzeba, że tydzień zbierania danych na terenie nieprzyjaciela oznaczał petabajty danych, których dużą część będzie przejrzeć ręcznie. Mimo znacznego zaawansowania technologii w wielu aspektach, człowiek nadal był niezastąpiony przy niektórych zadaniach, w tym takich, gdzie niezbędne było wyodrębnienie rzeczy istotnych i ich zanalizowanie. Technika znacząco w tym pomagała, jednak wciąż była to żmudna robota. Algorytmy wyekstrahują najważniejsze informacje, ale jedynie człowiek będzie w stamie je przesiać.
    – Przypomnij mi, ile godzin zostało? – zagadnął oficer, siadając po jego lewej. Wyspa, na której byli wznosiła się lekko ponad resztę pokładu, otoczona murami konsolet, dając dobry pogląd na cały mostek i dostęp do kluczowych informacji.
    – Szesnaście. Za jakieś osiem drugi zespół będzie podchodzić do dokowania – odparł kapitan, sięgając po kubek i upijając łyk. Tym razem zamiast odstawić go z powrotem, oparł się wygodniej w fotelu.
    – Co cię tu przywiało?
    – Nie mam nic do roboty, to sobie przyjadę. – Oficer wzruszył ramionami. – Nudzić się tu mogę równie dobrze, co gdzie indziej, a w towarzystwie raźniej – dodał po chwili.
    – Spokojnie, za godzinę będziesz miał na to całą wachtę. Bez obaw, nic się tu nie dzieje – rzucił do niego przełożony. – I raczej nic się nie zmieni w najbliższym czasie – mruknął na koniec.
    Między nimi zapadło milczenie. Poczęli przeglądać dane widniejące na ekranach, bardziej dla zabicia nudy niż z faktycznej potrzeby. Ostatnie raporty z systemu, niezbyt liczne zresztą nie zaskakiwały; cisza, spokój, jedynym odstępstwem od rutyny był przylot wahadłowców i ich dokowanie. Poza tym nic godnego uwagi.
    W pomieszczeniu rozszedł się odgłos uderzenia, gdy jeden z załogantów trzasnął głową o konsolę przy której siedział. Po chwili podniósł ją i powtórzył czynność dwukrotnie, bijąc czołem o tworzywo. Następnie przetarł twarz dłońmi i począł masować oczy, nie mogąc już znieść namierzania i kontrolowania kolejnego ducha na skanerach, okazującego się niczym, co byłoby warte uwagi.
    Duchy, jak je nazywano, były słabymi echami wykrywanymi przez aparaturę, pojawiającymi się na ekranach skanerów. W niemal stu procentach przypadków okazywały się zwyczajnie odbitymi wiązkami od pyłu czy drobinek wędrujących w przestrzeni, śmieci, czasami odległymi sygnałami wędrującymi przez wszechświat czy przypadkowym promieniowaniem, które trafiło do matryc odbiorczych. Niezwykle rzadko okazywało się, iż była to inna jednostka, taka jak ich wahadłowce stealth, lecące na wyciszeniu emisji. Właśnie z tego powodu przykrą koniecznością było sprawdzanie każdego, najmniejszego ducha, co przy dostępności jedynie pasywnych systemów wiązało się do przeczesywania wydzielonego obszaru w sposób klasyczny, za pomocą urządzeń elektrooptycznych. Gdyby nie przebywali w ukryciu, operator zwyczajnie omiótłby przestrzeń wiązką skanera, teraz jednak zmuszony był osobiście zajmować się przeszukiwaniem kilometrów pustej przestrzeni, szukając oznak zbliżającego się niebezpieczeństwa. Jak się idzie łatwo domyślić, po szczegółowym przeglądaniu kosmosu i setek duchów po siedmiu godzinach mózg funkcjonował niczym wyżęta szmata, a jedynym pragnieniem obsługującego sprzęt człowieka było wyłączyć się, najlepiej na jak najdłużej.
    – Wiesz co, może dobrym pomysłem byłoby przetasowanie wacht? Lepiej, żebyśmy nie wchodziło zmęczeni w akcję – zaproponował pierwszy oficer.
    – Już to zrobiłem. Zaraz ty masz swoją, potem jedna skrócona o dwie godziny i wchodzimy my – odparł rozmówca. Oficer zastanowił się chwilę, analizując słowa w głowie i wizualizując je w myślach, nim odezwał się ponownie.
    – Może być. W godzinę się chyba ogarniemy.
    – Spokojnie, nie takie rzeczy już robiliśmy. Niby są daleko i jak się zrobi gorąco, to my będziemy nieważni, ale cholera wie.
    – Znowu stwierdzasz oczywistość – obcesowo zwrócił się do niego podwładny.
    – Wiem, wiem, wybacz, to ze znużenia. – Kapitan fregaty podniósł rękę do twarzy i ścisnął palcami nasadę nosa, zamykając oczy. – Kończmy tą wachtę i idźmy spać.
    – Ty skończysz, ja mam jeszcze całą przed sobą.
    – Wiem, do siebie mówiłem. – Westchnął, zmęczony ostatnimi godzinami. Mimo, iż nic się nie działo, ktoś musiał sprawować pieczę nad mostkiem właśnie ma ten jeden moment, gdy zacznie się dziać. A zdecydowanie lepiej, żeby nastąpiło to, gdy dowodzić będzie ktoś, kto ma o tym pojęcie.
    Nie, żeby obrażał sam siebie; zwyczajnie nie wszyscy obecni byli przeszkoleni i posiadali odpowiednie doświadczenie, by brać na barki brzemię dowodzenia okrętem. Pół biedy z tą fregatą, na niszczycielu czy krążowniku sprawa wyglądała zapewne jeszcze poważniej. Nie śmiał nawet myśleć o krążownikach ekspedycyjnych czy rdzeniowcach.
    – Ale do siebie siebie, dobrze rozumiem? – odezwał się po chwili pierwszy.
    – Tak, do siebie siebie. Nie zaczynaj mi tu filozofować, nie jestem w humorze – uciął szybko dowódca. Zastępca podniósł tylko ręce i brwi, dyplomatycznie odpuszczając rozmówcy.

 

Sylwetka fregaty, obramowana wyraźnie na wyświetlaczu przeziernym jego hełmu unosiła się w oddali. Okręt był jeszcze za daleko, by móc go dostrzec gołym okiem, jednak wahadłowiec wszedł już w zasięg komunikacji, dzięki czemu mogli odebrać jego pozycję. Komputer sprzężony z elektroniką skafandra oznaczył ich cel przed oczami pilota, co znacząco ułatwiało nawigację.
    – Wyślij weryfikację – powiedział do towarzysza siedzącego po prawej, rzucając mu krótkie spojrzenie.
    Zakuty był w lekko opancerzony skafander Dimer, przeznaczony dla pilotów, z hełmem z pekatym wizjerem i grubym czerepem mieszczącym elektronikę wspierającą podczas manewrowania i walki. Sprzężony z systemami maszyny, przekazywał najważniejsze informacje i poszerzał jego zakres widzenia, wyświetlając najpotrzebniejsze dane wprost przed jego oczami.
    Niektóre funkcje co prawda pasowały bardziej do pilota myśliwca, niż wahadłowca szturmowego, jednak uniwersalizacja sprawiła, iż każdy pilot wyposażony był w ten sam wzór pancerza.
    Drugi pilot sięgnął nad głowę, przełączając kilka przycisków, po czym obrócił się lekko w fotelu do bocznego panelu, by nadać kod weryfikacyjny na fregatę. Mimo włączonego kilkanaście minut wcześniej transpondera IFF niezbędna była identyfikacja załogi. IFF określał jedynie przynależność pojazdu; kto w nim siedział było osobną kwestią.
    – Dobra, mamy potwierdzenie. Przesyłam dane – odezwał się po chwili, nie odstępując od pracy przy konsoli.
    – Wahadłowiec 5-3,  korekta piętnaście stopni w dół i cztery w prawo. – Obsada mostka połączyła się z pilotami, by naprowadzić ich na kurs do dokowania.
    – Tu Pięć-Trzy, przyjąłem. – Odpowiedź była lakoniczna, a w głosie rozmówcy słuchać było zmęczenie. Lot był długi i, mimo odpoczynków, które naprzemiennie fundowali sobie piloci, wyczerpujący. Nie tylko fizycznie, wnętrze było niemożebnie wręcz ciasne jak na tak długa misję, ale w równie dużym, co nie większym stopniu psychicznie; monotonny lot nużył załogę niemiłosiernie, teraz jednak byli na końcu podróży.
    – Dobra, chłopaki, jesteśmy na finiszu. Zaraz dokujemy – rzucił na kanale wewnętrznym, łącząc się z ściśniętymi w pomniejszonym przedziale desantowym zwiadowcami. Niech się ucieszą już teraz.
    Przez eter płynąć zaczęły polecenia, mające umożliwić maszynom bezpieczne lądowanie na pokładzie. Wahadłowce okrążył fregatę, by móc zadokować osłonięte przez kadłub okrętu. W momencie otwarcia pancernych wrót śluzy profil emisji jednostki wyraźnie się zwiększał, grożąc wykryciem, gdyby przeciwnik omiótł ją promieniami skanera. Zachowanie załogi było nieco paranoiczne; szanse, by przeczesywany był akurat ten, odległy, pusty w mniemaniu przeciwnika wycinek kosmosu były praktycznie rzecz biorąc zerowe. Dowódca zdecydował się jednak na daleko posunięte środki ostrożności, chcąc możliwie całkowicie wykluczyć ryzyko i oddalić od siebie groźbę praw Murphy'ego. Teraz kadłub jednostki stanowił ekran, zasłonę kryjącą za sobą wszelkie manewry, mogące zostać zaobserwowane od strony odległej planety.
    Po znalezieniu się po odpowiedniej stronie, wahadłowce obróciły się tyłem do okrętu; gruby pancerz rozstąpił się, ukazując wnętrza dwóch bliźniaczych śluz. Transportowce powoli zbliżyły się do miejsca lądowania, używając do tego celu jedynie silników manewrowych, krótkimi impulsami dokonując korekt.
    – Otwieram sloty dokujące – odezwał się drugi pilot, przełączając odpowiednie przyciski na konsoli. Pierwszy natomiast całą uwagę skupiał na ustawieniu się na właściwej pozycji względem okrętu. Był zmęczony i napięty, obraz zaczął lekko zamazywać mu się przed oczami, utrudniając odczytanie ikonek na wyświetlaczu, kontynuował jednak manewr. Byli na ostatniej prostej, zepnie się jeszcze na chwilę i będzie po wszystkim.
    Z wnętrza śluzy poczęło wysuwać się ramię chwytaka, mające ująć pojazd i bezpiecznie umieścić we wnętrzu okrętu. Po lewej, zaledwie kilkanaście metrów dalej wisiał drugi wahadłowiec, dotychczas przez całą drogę utrzymujący się za nimi.
    – Zjeżdżasz w lewo – spokojnym tonem poinformował go towarzysz. Nie doczekawszy reakcji, powtórzył. – Zjeżdżasz. Prawo, prawo! – wydarł się, widząc, jak maszyna zbacza z kursu wprost na towarzyszący im wahadłowiec. Otrzeźwiony krzykiem pilot ostro szarpnął maszyną, oddalając się od drugiej, niemal zahaczając o nią krótkim, grubym skrzydłem.
    – Kuźwa, co ty...?!
    – Wybacz, padam już. – Zamrugał oczami, by wyostrzyć wzrok. Pierdzielę, co żem ja... kurwa, kończmy to już, pomyślał, widząc widmo wypadku, który nieomal wywołał.
    – Pięć-Trzy, co to było? – odezwał się żołnierz prowadzący ich do lądowania.
    – Tu Pięć-Trzy, drobny problem, już wszystko w porządku. Możemy kontynuować – zameldował drugi pilot, zbywając operatora, posyłając jednocześnie pierwszemu spojrzenie z ukosa, wymowne mimo nieprzejrzystego wizjera przed twarzą.
    Ramię wystające z okrętu uchwyciło odsłonięte spod poszycia wahadłowca klamry, łącząc się z maszyną, by wprowadzić ją do wnętrza hangaru. Jednocześnie panele na brzuchu pojazdu odsunęły się, by podwozie do lądowania mogło wydostać się z komór we wnętrzu pojazdu.
    – Dobra, wygaszamy – powiedział pilot, sięgając do przełączników, by z pomocą drugiego wyłączyć silniki i niepotrzebne już systemy. Chwilę później większość ekranów była pusta, wyglądając niczym matowe panele z lekko szorstkiego plastiku, a wahadłowiec został wciągnięty na pokład hangarowy fregaty. Grube, pancerne wrota zasunęły się przed dziobem, a sama maszyna spoczęła na stalowym pokładzie z niezbyt silnym, acz wyczuwalnym drgnięciem. Za okalającą ich połamanym półkolem szczeliną iluminatora zabłysły żółte lampy, informując o przywracaniu atmosfery w sekcji. Gdy na osłonięte matowymi, nieprzejrzystymi z zewnątrz wizjerami padły zielone odblaski, drugi pilot sięgnął do jednego z jeszcze niewygaszonych paneli, by opuścić znajdującą się w tylnej części rampę. Dwójka operatorów w z tyłu kokpitu już wyplątała się z uprzęży foteli, by przeciągnąć się i czym prędzej ruszyć schodkami w dół, do przedziału desantowego, a następnie na zewnątrz na zewnątrz, pierwszy raz od ponad tygodnia, jaki minął od opuszczenia hangaru okrętu.
    – Idźcie, zaraz dołączymy. – Nie zatrzymywał ich drugi pilot. Obaj skinęli krótko głowami, bez zwłoki udając się na zewnątrz.
    – Co to było przy dokowaniu? – Od razu, spokojnym, acz stanowczym tonem zapytał pierwszego pilota towarzysz, przechodząc na prywatny kanał.
    – Wybacz, zmęczony jestem, trochę mi ręką zjechała. – Ten westchnął, nieco niemrawo wypinając się z uprzęży, klekocząc cicho klamrami. – Mówiłem ci już.
    – Jednak trzeba było brać stymy. – Po krótkiej chwili skwitował drugi, ręką klepiąc się o udo i z jękiem podnosząc z fotela.