3/20/24

To jest wojna

569.
Arcturus
Zespół Bojowy Vector

Krzyk niósł się po świeżo wygasłym polu bitwy, zagłuszając wycie zimnego wiatru; płaczliwy, nieustający skowyt przepełniony cierpieniem.
    Żołnierz leżał w kałuży krwi, opierając się o niski, kamienny murek, poznaczony śladami po kulach i odłamkach. Ręce miał rozłożone, zwisające bezwładnie, przypięte do stalowych ramion lekkiego egzoszkieletu. Z dłoni pozostały pozbawione palców ochłapy, na przedramionach zaciśnięte były pomarańczowe opaski uciskowe. Przed nim w bruku ział płytki krater po eksplozji granatu, otoczony strzępami plecaka, na który się rzucił.

    Na uda z rozwartej jamy brzusznej wypływały poszarpane odłamkami wnętrzności, treść jelit rozlewała się po nich, parując na mrozie. Ciemne strugi sączyły się z przebitej wątroby, kwas wyciekający z pociętego kawałkami metalu żołądka palił trzewia.
    Krzyczał bez ustanku z krwią na zębach, czerwonymi liniami spływającą z umazanych nią ust po bladej twarzy. Nie błagał, nie wzywał matki. Nie miał jej, wychodowany wyłącznie by walczyć na tej wojnie.
    Z rozcięcia w mundurze w okolicach obojczyka wystawała rurka, biegnąca do leżącego przy nim samokompresującego worka z syntetyczną krwią. W pobliżu walały się autostrzykawki z inhibitorami krwawienia i substancjami mającymi utrzymać go przy życiu; seledynowy, nieaktywowany iniektor z painkillerem leżał przy bucie, wypuszczony z ręki ściętego serią medyka, spoczywającego tuż przy rannym. Z dziur w jego mundurze i hełmie spływała krew, mieszając się z powoli rosnącą kałużą.
    – Zabij mnie! Zabij mnie, zabij mnie, błagam, zabij! – wydarł się do stojącego nad nim żołnierza z czystą ludzką rozpaczą w zdartym głosie.
    Mężczyzna w wspomaganym pancerzu bojowym z symbolem Legionu na ramieniu wydobył z kabury pistolet i wyprostował ramię, mierząc w głowę rannego. Wiatr owionął ich, przynosząc parę drobin zmieszanego z popiołem śniegu i rzadki obłok dymu z płonących nieopodal zwłok oblepionych pirożelem. Cieszył się, że nie czuł otaczającego go smrodu.
    – Zostaw. Niech cierpi – odezwał się drugi żołnierz beznamiętnym tonem, podchodząc do nich. Kompozytowe płyty znaczyło parę śladów po trafieniach, ciemne odłamki sterczały wbite w pokrytą aktywnym kamuflażem powierzchnię. Ich towarzysze w tym czasie zajmowali pozycje w pobliżu, zabezpieczając obszar.
    – Za Orchideę – dokończył z pobrzmiewającą w głosie pasją, następując na spływające na bruk jelito, wydzierając z gardła rannego głośny skowyt.
    Opuścił uzbrojone ramię nie oddając strzału. Zacisnął jedynie szczęki, patrząc na rannego z pogardą na skrytej za nieprzejrzystym z zewnątrz wizjerem twarzy. Jego towarzysz miał rację – niech cierpi, pozostawiony samemu sobie na powolną, bolesną śmierć. Po rzezi w placówce Orchidea każdy jeden z nich zasłużył na najgorszy los, jaki mógł ich spotkać.
    Z boku rozległ się szmer podeszw na przyprószonych szarymi płatkami śniegu kamiennych płytach. Płynnym ruchem obrócił się w bok, ręka z lekko przekoszonym pistoletem wystrzeliła do przodu, mierząc w wychodzącą zza poszarpanego kulami węgła sylwetkę. Ustawił się do niej frontem, ugiął nogi w kolanach, zapewniając stabilną postawę, odruchowo przyciągając lewą pięść do klatki piersiowej; wiszący na pasie karabinek z klekotem odbił się od twardych płyt pancerza i rozwieszonych na nim ładownic z magazynkami i granatami.
    – Nie strzelać! Poddaję się! – krzyknął przeciwnik, by usłyszeli go ponad wrzaskami jego umierającego towarzysza. Szedł niepewnie w ich kierunku bez broni, z rękoma uniesionymi w górze. Wyraźnie utykał, opierając ciężar na konstrukcji ażurowego egzoszkieletu bojowego; na draśniętym fragmentującym pociskiem udzie ciasno zawiązany był splamiony czerwienią bandaż.
    – Nie chcę już walczyć, nie chcę umierać! Poddaję się, nie strzelajcie, nie chcę umierać… – głos mu się załamał i ucichł przy ostatnim zdaniu; po brudnej, umazanej popiołem twarzy poznaczonej jasnymi smugami znów popłynęły łzy, zatrząsnął się spazmatycznie, z trudem stojąc w miejscu z wykrzywioną twarzą, zasłoniętą przez krzyżyk na kolimatorze pistoletu. Dla niego żołnierz Legionu był nieruchomą niczym posąg figurą, wyciągającą w jego stronę uzbrojoną rękę, a jednocześnie panem życia i śmierci; czekał na werdykt, mogąc jedynie modlić się o łaskę.
    – Proszę, nie chcę już walczyć, nie chcę umierać… – wyszlochał z siebie ledwo słyszalnie, z rozpaczą spoglądając na niego przekrwionymi oczami.
    On odetchnął głęboko, patrząc w nie z nienawiścią, czując ból w zaciśniętych szczękach. Następnie ściągnął spust, strzelając mu prosto w twarz; kula weszła w ciało drążąc krwawą jamę, przeciwpancerny rdzeń wyszedł z tyłu hełmu maleńkim otworkiem, umykając w dal.
    Ciało opadło powoli, etapami, jak w zacinającym się wideo, podtrzymywane przez egzoszkielet i po chwili znieruchomiało.
    Spojrzał jeszcze raz na wciąż krzyczącego wroga u jego stóp, z twarzą wykrzywioną przez gniew i nienawiść. Pistolet wsunął z powrotem do kabury na udzie, ujął karabinek i bez słowa ruszył przed siebie, przestępując nad jeszcze ciepłym ciałem. Niczym automat przesunął lufą po obszarze z prawej, zajrzał za róg cokołu z posągiem, zza którego wyszedł poddający się żołnierz. Czujniki hełmu omiotły przestrzeń, algorytm wraz z jego wzrokiem szukał zagrożeń, znajdując jedynie parę ciał, bezwładnie rozrzuconych po bruku niczym szmaciane lalki w kałużach krzepnącej krwi bądź smugach dymu z wypalonych do kości dziur w miejscach, gdzie na ciało prysnęły krople płonącego pirożelu z wystrzelonych z granatników pocisków.
    – Sektor czysty – zameldował krótko przez komunikator.
    – Przyjąłem. Kontynuujemy – odparł dowódca, odbierając przekaz od operatora małego drona z wizgiem rotorów krążącego w powietrzu nad placem i wskazując kierunek marszu.