3/20/24

Granica

570.
Moban
33226 Armia

Oddział przemieszczał się wzdłuż zasnutej dymem ulicy w luźnym szyku, obserwowany przez ciemne, puste okna piaskowożółtych bloków ciągnących się po obu stronach niczym ściany wąwozu. Ponad ich głowami z wizgiem unosił się ledwo dostrzegalny dron, rotorami kotłując wokół siebie przelewający się leniwie obłok, wraz z opancerzonymi, stapiającymi się z otoczeniem sylwetkami obserwując otoczenie. Okolica była wymarła, oprócz burych smug zastygła niczym odbitka na archaicznej, pożółkłej fotografii. Dym, nadciągający z płonącego kwartału poza zasięgiem ich wzroku rozlewał się uliczkami, ograniczając nawet wzrok zaawansowanej optoelektroniki.

– Kontakt z przodu – rozległo się na radiu. Jednocześnie na ekranach przeziernych ich hełmów pojawił się znacznik, obramowujący niewidoczny jeszcze cel w głębi ulicy.

Żołnierze natychmiast zeszli z drogi, przylegając do załomów ścian, stapiając się z nimi i wznosząc broń do ramion. 579 nakierował znak celowniczy optyki swojego karabinka na drobną, nieproporcjonalną sylwetkę idącą w ich stronę chwiejnym krokiem; palcem w opancerzonej rękawicy pogładził chropowatą powierzchnię spustu, gotów do strzału.

Chwilę później zaczął dostrzegać szczegóły, gdy wynurzyła się na moment z bez wątpienia toksycznego obłoku z płonących budynków i prawdopodobnie chemikaliów czy innego świństwa, które unosząc się w powietrzu skutecznie ograniczało zasięg wzroku, tak naturalnego, jak i elektronicznego.

– To tylko kolejne dziecko – rzucił na kanale, płynnie wstając z przyklęku i wychodząc z powrotem na środek drogi, wolnym krokiem zmierzając ku malcowi. Towarzysze podążyli za nim, rozchodząc się i na powrót formując luźną formację zajmującą całą szerokość ulicy. Będąc szpicą oddziałów wkraczających na tereny, z których właśnie wycofał się przeciwnik nieraz napotykali osierocone bądź zagubione dzieci, przemykające wśród opustoszałych budynków czy ruin, kryjąc za zawałami gruzów i w piwnicach. Czy tego chcieli, czy nie przyzwyczaili się już do ich widoku i z coraz większą rutyną zajmowali nimi na szybko i odsyłali z frontu na tyły, gdzie w obozie dla poszkodowanych można było udzielić im pomocy, oraz co ważniejsze zdjąć z linii ognia.

Wzrok zza nieprzejrzystych z zewnątrz wizjerów wraz z czujnikami pancerzy i elektronicznych oczu drona omiatał ściany kamienic, wyszukując jakichkolwiek oznak zagrożenia w miarę jak zbliżali się do malca. Chłopiec miał może z pięć, sześć lat; zaniedbany, umorusany i odziany w odarte szmaty człapał w ich kierunku z twarzą wykrzywioną płaczem. Kiedy znalazł się dwa kroki od 579 rzucił się do przodu; żołnierz w pierwszej chwili pomyślał, że runie na ziemię, ten jednak dobiegł i złapał go za nogę, ściskając kurczowo w wątłych ramionach. Drżał na całym ciele, łzami znacząc jaśniejsze linie na pokrytym sądzą pancerzu.

– Już dobrze, mały. Już dobrze – powiedział do niego łagodnym tonem, wyłączając zniekształcający głos wokalizator, gładząc delikatnie po posklejanych, cienkich jak słoma włosach, tłustych i brudnych. Obrócił się bokiem, kierując twarzą do idącej po prawej i nieco z tyłu towarzyszki, przełączając na chwilę na wewnętrzny kanał. – Dwa-dwa, połącz się z awangardą i zameld…

Eksplozja przerwała mu w połowie zdania. Odrzuciło go w tył, ciskając niczym szmacianą lalką o bruk; nogi dziecka rozrzuciło na boki, górna połowa ciała pozbawiona  ręki wzniosła się w górę, oderwana kończyna upadła bezwładnie na ziemię kawałek dalej.

915, stojącego najbliżej zrosiła krew, o pancerz zagrzechotały odłamki kompozytu i kości. Znieruchomiał tak jak stał, przez długą sekundę wpatrując tępo w widok malujący się czerwienią przed nim, zanim wpajane latami szkolenie nie przejęło sterów. Rzucił się natychmiast w bok, wpadając na uchylone drzwi i z łomotem ciskając je na ścianę korytarza, przyklękając w futrynie i wznosząc lufę w kierunku, z którego nadeszło dziecko. Dron na niebie zabuczał nerwowo, po otrzymaniu komend wyrywając się ze stuporu i wraz z żołnierzami zalewając okolicę sygnałami aktywnych sensorów.

Ku rannemu natychmiast rzuciła się dwójka towarzyszy. Z daleka widać było, że nie ma czasu odciągać go za osłonę; medyk w biegu odczepił plecak i cisnął go na zalewającą zakurzony bruk kałużę krwi, ze zgrzytem pancerza po kamieniu klękając przy nim. Odpiął grube rękawice i odrzucił na bok, odsłaniając cienkie wewnętrzne, delikatne, lecz wciąż trzymające hermetyczność i zapewniające potrzebne czucie w dłoniach.

– Krew. Transfuzja – szczeknął do towarzyszki, klękającej właśnie po drugiej stronie rannego. Lewej nogi brakowało, miednica była dosłownie rozerwana niczym worek, z którego obficie wypływała krew i poszarpane eksplozją wnętrzności; prawa noga, złamana w kolanie tkwiła pod nienaturalnym kątem, trzymając się w zasadzie jedynie na strzepie ciała i sztucznych mięśniach potrzaskanego pancerza. Ale żył, medyk widział to na wirtualnym oknie wyświetlonym na HUDzie ponad ciałem, choć szok odebrał przytomność, a odczyty były dalekie od normy.

Żołnierz rozerwała wyjętą z plecaka paczkę i wyciągnęła z wnętrza rurkę do transfuzji, od razu wpinając końcówkę w gniazdo pancerza na ramieniu, czując jak igła zagłębia się w jej żyle. Drugi wtyk wcisnęła w bliźniacze gniazdo na prawym ręku rannego; lewę przedramię miał urwane w połowie, jednak automatyczna opaska uciskowa zmiażdżyła ciało wokół kości zaciskając się tuż pod łokciem i odcinając dopływ krwi do postrzępionego kikuta. Uruchomiła niewielką pompę pośrodku przewodu, rozpoczynając przetaczanie w szybkim tempie. Grupą nie musiała się martwić; niemalże identyczni mieli pełną zgodność antygenów.

– Trzymaj to. Podaj klipsy, muszę zamknąć tętnicę – powiedział do niej medyk.

Chwyciła i uniosła ociekający krwią, klajstrem medycznym oraz uszczelniaczem strzęp ciała, kombinezonu i strzaskanego pancerza, próbując opanować mdłości. Medyk zagłębił dłonie w poszarpane wnętrzności, szukając naczynia, czując łzy w oczach i bliską panikę.

– Kontakt – zawołał przesiąkniętym adrenaliną głosem 915, dostrzegając kolejną sylwetkę idącą w ich kierunku, od razu po pojawieniu się oznaczoną na systemie wizyjnym, nim jeszcze zbliżyła się na tyle, by mógł ujrzeć ją oczami.

– Stop! – ryknął. Wzmocniony wokalizatorem głos przetoczył się wzdłuż ulicy, odbijając od ścian; translator na bieżąco tłumaczył jego mowę na zrozumiałą dla tubylców. Kolejne dziecko, tym razem dziewczynka podobnie jak poprzednik ubrana w łachmany w niemożliwym do zidentyfikowania kolorze drgnęła, ale nie zatrzymała się, idąc ku nim potykającym się krokiem, w zasadzie na ślepo; brudną, zlaną łzami twarz wykrzywiał grymas przerażenia i bólu, żłobiąc ją głębokimi bruzdami.

– Zatrzymaj się! Stój bo będę strzelał! – krzyczał dalej, próbując zatrzymać ją w miejscu. 

– Mam tętnicę! – wrzasnął w tym czasie medyk, łapiąc za śliskie naczynie i ściskając między palcami. Towarzyszką podała mu aplikator, by mógł je całkowicie zamknąć, starając się zakleić pozostałe naczynia klajstrem medycznym, rzucając spojrzeniem na miernik pompy przetaczającej rannemu jej krew, która po chwili wypływała na bruk. Jednocześnie wzywała casevac, starając się opanować głos i chaotyczny galop myśli w głowie; paraliżującą panika czaiła się gdzieś z tyłu umysłu niczym cień czyhający, by go oblepić i udławić pod sobą.

– Powiedziałem stój! – ponownie wydarł się żołnierz w kierunku dziecka. Następnie strzelił, trafiając obok niej; kula uderzyła w pobliżu jej stopy, odłupując kawałki kamienia od powierzchni ulicy. Dziewczynka zawahała się na chwilę, jednak kontynuowała marsz, becząc głośno.

– Stój! – krzyknął błagalnym głosem, gdy znalazła się mniej niż pięćdziesiąt metrów do nich. Następnie wymierzył i wystrzelił; kula przeszyła nogę, powalając ją i wyrywając z gardła przeraźliwy wrzask bólu.

– Pobliski Razor z salą operacyjną już do was leci. Czego potrzebujecie? – asystująca medykowi żołnierz rozmawiała z operatorką zarządzającą ewakuacją medyczną w ich sektorze.

– Krwi. Dużo krwi.

– Ile jednostek? 

– Urwało mu nogi i miednicę! Dużo! – wrzasnęła do mikrofonu, plując na wizjer przed twarzą.

– Przyjęłam – jej ton stężał.

– ETA?!

– Cieknie za dużo, uciskaj! – powiedział do niej medyk, wskazując krótkim ruchem bok rannego. Naparła rękoma, powstrzymując podchodzące do gardła wymioty, gdy poczuła jak pod jej dłonią odłamki kości przesuwają się w ciele.

– Cztery i pół minuty.

– Wahadłowiec nie wyląduje, musicie wciągarką – słowa jej się plątały, kiedy próbowała przekazać informacje, zapominając o jakichkolwiek procedurach. – go zabrać. Wyciągarką go zabrać. Strefa niebezpieczna, możliwy wrogi kontakt.

Medyk rzucił okiem na wirtualny ekran, szybko przesuwając wzrokiem po obramowanych coraz ciemniejszym kolorem odczytach.

– Za mała saturacja. Zwiększ tempo przetaczania i stężenie tlenu.

Żołnierz potwierdziła krótko, sięgając do pompy i zmieniając ustawienie, wiedząc, że sama się właśnie wykrwawia. Następnie ruchami gałek ocznych i komend głosowych zwiększyła stężenie tlenu w krążącym wewnątrz hełmu powietrzu. Obraz po chwili pojaśniał, zwalczyła omdlenie, skupiając wzrok na odczytach; ranny ledwo oddychał, biorąc płytkie wdechy ledwo dostarczające powietrza do płuc, serce biło mu jak oszalałe, stężenie adrenaliny w zmieszanej krwi było wysokie.

Za nimi rozległą się eksplozja. Wyjące pośrodku drogi dziecko rozerwało z hukiem, rozrzucając szczątki w promieniu kilku metrów, rozbryzgując czerwień naokoło. Parę kawałków upadło w pobliżu 915, ukazanego krwią poprzednich ofiar, jednak wybuch był za daleko, by stanowić zagrożenie.

Medyk przesunął się nieco w bok, by zasłonić rannego, mając wrażenie, że zaraz poczuje pociski uderzające go po plecach.

– Długo jeszcze?! – krzyknęła pomagająca mu żołnierz do mikrofonu.

– ETA półtorej minuty – przyszła odpowiedź.

– Nie podniesiemy go bez stabilizacji, potrzebna deska – miała wrażenie, jakby się ocknęła na chwilę, przypominając sobie o tym fakcie. Oddychała ciężko, serce tłukło się wewnątrz jej piersi niczym spanikowany ptak w klatce, po twarzy spływał zimny pot. Jedną ręką wygrzebała z plecaka worek z syntetyczną krwią, po czym nieco niezdarnie podpięła go sobie do drugiego ramienia, pozwalając samokompresujacemu się pęcherzowi wtłoczyć ją do jej żył.

– Co ty? – medyk spojrzał na nią przez sekundę – Nie sobie, jemu...! Mniejsza – powiedział po chwili, wracając do prób utrzymania dowódcy przy życiu. Czuł, że sam jest w szoku, a co dopiero ona, po stracie krwi oddanej rannemu. Żadne z nich nie myślało do końca jasno, ale koncentrowali się na ratowaniu towarzysza.

– Odsuń się, zastąpię cię – odezwała się 022, klęcząca w załomie ściany kilkanaście metrów od nich, przesuwając wzrokiem po dachach i oknach otaczających ich budynków, od chwili wybuchu sprawiających coraz bardziej klaustrofobiczne wrażenie.

– Ty nas osłaniaj, dam radę – warknęła do niej poirytowana, czując jak zaczyna wracać do siebie.

Ta zawahała się, jednak nim zdążyła powiedzieć coś więcej do jej uszu dobiegł wzmocniony systemami pancerza dźwięk silników. Paręnaście sekund później nisko na niebie ponad ich głowami przeleciały dwa szturmowce Wyvern, hamujące gwałtownie i rozpierzchajace się na boki. Pokryte stapiającym je z zadymionym niebem aktywnym kamuflażem szare sylwetki były kanciaste, lecz było w nich coś owadziego; przypominały archaiczne śmigłowce szturmowe, pozbawione jednak łopat, polegając w zamian na antygrawach i silnikach hybrydowych, których dysze rozmieszczone były w kilku miejscach na kadłubie by zapewnić wysoką manewrowość.

Zaraz za nimi nadleciał pękaty, mniej zwinny wahadłowiec i zawisł ponad drogą, obniżając pułap do momentu, aż niemal dotknął końcówkami grubych, krótkich skrzydeł pobliskich dachów. Szturmowce w tym czasie nieustannie krążyły wokoło, obracając się wokół osi na wszystkie strony, wypatrując zagrożenia.

Rampa na tyle Razora opadła do końca, z wnętrza zaczęły zsuwać się w dół nosze na przewodzie wyciągarki. Żołnierze uchwycili je nad gruntem i przyciągnęli do rannego; medyk zdalnie usztywnił sztuczne mięśnie pancerza, by go unieruchomić.

– Trzy, dwa, jeden, teraz. – Podnieśli go z zroszonego krwią bruku i przenieśli na nosze, trzymając próbujące wypłynąć wnętrzności i starając nie naruszyć ledwo zatamowanych naczyń.

Na niebie ponad nimi rozległ się łomot odpalanych flar i dipoli, które niczym miniaturowe gwiazdy wystrzeliły z szturmowca w obłokach dymu. Sama maszyna wykonała gwałtowny manewr, szybko zmieniając pozycję; kadłub rozbłysnął w niewielkim wybuchu, a na tle chmur kilkadziesiąt metrów od niego wykwitła eksplozja zniszczonej systemem hard-kill rakiety. Zaraz w odpowiedzi rozległ się grzechot zawieszonego pod dziobem działka systemu gatlinga, które posłało strugę kul wzdłuż rozwiewającej się smugi dymu, spoza zasięgu ich wzroku doszedł ich dźwięk odpalanego pocisku rakietowego z drugiego szturmowca, zakończonego tąpnięciem eksplozji.

Żołnierze w dole skończyli zabezpieczać nieprzytomnego pasami, po czym sięgnęli po zwisające z przewodu uprzęże.

– Wciągaj! – powiedziała na kanale, z kliknięciem zapinając klamrę pasa. Zaraz potem nosze zaczęły się wznosić, ciągnąc ich za sobą.

– Lecicie z nimi, my utrzymany pozycję do przybycia awangardy – powiedziała drżącym głosem 022, przejmując dowodzenie nad połową oddziału. – ETA dwie minuty – ogłosiła.

Wywerna, jak droga przed nami? – odezwał się 915.

– Przekazuję – odpowiedział pilot chwilę później, udostępniając mu obraz z czujników maszyny i wznosząc się, by objąć nimi całą szerokość ulicy.

Wywerna, przeoraj ten rów.

– Robi się.

Nad ich głowami rozległ się wizg działka, dym w głębi ulicy zakotłował się od eksplozji pocisków i tnących powietrze szrapneli. Żołnierz wiedział, kto jeszcze może znajdować się w przecinającym ulicę niczym blizna rowie, jednak wołał ostrzelać go z daleka, niż być zmuszonym stanąć twarzą w twarz i otworzyć ogień, widząc go wyraźnie.

Nosze wzniosły się ponad krawędź rampy, żołnierz siadła na niej, po czym obróciła i podniosła na równe nogi. Dopadła do nich załoga medyczna w lekkich, wzmacnianych skafandrach i pomogła wciągnąć na pokład rannego oraz wciąż próbującego zatamować kolejne krwotoki medyka.

Jeden z żołnierzy wyrwał rurkę, łączącą ją z rannym i wetknął nową, rzucając świeży worek jasnej, syntetycznej krwi na jego pierś, pozostali odpinali nosze od przewodu, żeby zabrać go prosto na umieszczony w głębi przedziału stół operacyjny; ściągali z niego właśnie innego rannego, z ramionami urwanymi wybuchem tuż poniżej łokci, zmienionych w zwisające strzępy mięsa.

– Co się stało? – spytała medyk z zespołu, obracając ją do siebie i wpatrując za przejrzystego wizjera hermetycznego hełmu. Zamrugała, odrywając wzrok od widoku i koncentrując na jej stężałej twarzy.

– Dziecko podbiegło do niego... a potem... wybuchło... – powiedziała niewyraźnie, zacinając się.

– Kolejny raz? – odparła jakby w przestrzeń kobieta przed nią, odwracając spojrzenie wilgotnych oczu i wzdychając ciężko.

– Jak to kolejny? – spytała nagle otrzeźwiała.

– Tamtemu niemowlak eksplodował w dłoniach – powiedziała zduszonym głosem, wskazując na siedzącego w kącie pomieszczenia rannego. Następnie pochyliła się i szarpnięciem wciągnęła worek z krwią, wciąż przypięty do jej ramienia, tuż nim zamykająca się rampa zmiażdżyła rurkę i go odcięła.

Żołnierz przy niej opadła na kolana, powstrzymując podchodzące do gardła wymioty, wstrząsające spazmami jej ciałem.

– Zamknięte, ruszamy – powiedziała medyk na kanale wewnętrznym, odchodzą od niej w stronę stołu operacyjnego, przy którym już panował chaos, gdy załoga ściągała z rannego pancerz i próbowała zatamować krew, lejąca się na umazaną posoką powierzchnię blatu.

– Lecimy prosto na orbitę, do okrętu szpitalnego – powiedziała jeszcze do osuwającej się na podłogę dwójki żołnierzy w tyle przedziału.

Wahadłowiec zawrócił i oddalił z rykiem silników, w chwilę znikając z widoku żołnierzom zabezpieczającym ulicę w dole; Wywerny podążyły za nim, stanowiąc obstawę słabo uzbrojonej maszyny.

– Szóstka, przeleć dronem nad boczną uliczkę po lewej – odezwała się 022, zwracając do towarzyszki osłaniającej ich tyły, w bocznym oknie na wyświetlaczu przeziernym obserwując okolicę z góry. Nic się nie wydarzyło, obróciła się więc, by na nią spojrzeć, ponownie wywołując. – Szóstka?

Nie reagowała, klęcząc nieruchomo po drugiej stronie ulicy, kilkanaście metrów za 915. 022 przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło; ona i 579 byli razem. Podniosła się i schylona podbiegła do niej, klękając obok i kładąc jej dłoń na ramieniu. Pod palcami nawet przez pancerz wyczuła drżenie jej ciała.

– Przekaż mi kontrolę nad dronem – powiedziała do niej, starając się opanować głos. Szóstka sztywno obróciła zamkniętą w skorupie hełmu głowę, kierując ku niej nieprzejrzysty z zewnątrz wizjer, trzęsąc się w rytm spazmatycznych wdechów. Nie odezwała się jednak, a 022 zacisnęła zęby, wyobrażając sobie jej twarz.

– Szpica, tu awangarda, ETA 30 sekund – rozległ się głos w komunikatorze. – Odbiór.

– Awangarda, tu szpica, na pozycji, status: trzech żołnierzy w szoku, konieczna ewakuacja, trójka w casevacu – odezwał się 915, oglądając przez sekundę za siebie, zachowując resztki przytomności. Musiał wytrzymać, aż ich nie wycofają, przedtem nie mógł poddać się emocjom. Myśli spychał w głąb umysłu, koncentrując się jedynie na zadaniu.

– Przyjąłem – odpowiedź była krótka.

Dziesięć sekund później na drodze pokazały się słabo widoczne sylwetki nadbiegających żołnierzy, a powietrze przeciął wizg chmary przemykających ponad głowami dronów. Po kolejnych dziesięciu poczuł silne uderzenie dłoni na ramieniu, a w słuchawkach rozległ się głos nowo przybyłego żołnierza.

– Zmiana. Wycofaj się ze swoimi, 112 zabierze was wszystkich na tyły.

Skinął głową, po chwili wyduszając z siebie krótkie potwierdzenie i zerwał się na nogi, obracając plecami do osłanianego jeszcze przed chwilą kierunku i ruszając przed siebie, w stronę biegnącej trójki, których numery oznaczone były na ich sylwetkach na wyświetlaczu przeziernym hełmu.

Nie pamiętał drogi, którą przebiegł. Z wspomnień pozostały jedynie odrealnione strzępy; kamienica przesuwająca się po prawej kiedy biegł, bruk pod nim, o który uderzyła stopami, wszystko to zatopione w zgęstniałej chmurze brunatnego dymu, sprawiającemu, że bardziej przypominało to koszmar senny, aniżeli prawdziwe wydarzenia. Następnym, co pamiętał była boczna uliczka i dwójka towarzyszy, 022 klęcząca przy nim oraz szóstka, zwijająca się na ziemi, gdy zalany łzami wrzeszczał do wnętrza swojego hełmu.