570., niska orbita Ocrion
Fregata Argus, 56 Flota Operacji Specjalnych
Operacja Rainier
027 ,,Kobalt”, oddział Gamma
Czekaliśmy w sali odpraw po zakończonym spotkaniu. Póki co plan pozostawał bez zmian. Siedzieliśmy zakuci w pełne pancerze, za wyjątkiem hełmów, ułożonych na stołach zasięgu ręki. Obwieszeni sprzętem, ładownicami i zasobnikami zdawaliśmy się być dwa razy więksi niż zwykle; do pełnego kompletu brakowało tylko broni długiej i plecaków.
Ion z Glitchem dyskutowali w kącie, śmiejąc się z czegoś. Niner, siedzący na krawędzi blatu z wyrazem skupienia na twarzy czytał coś na tablecie, znając go pewnie kolejny raz przeglądając dane dotyczące ich misji. Colt z zamkniętymi oczami i odchyloną głową słuchał muzyki, balansując na krześle, Blitz pochylony nad telefonem oglądał zdaje się film. Ja grałem na komórce wolną dłonią, obnażoną z opancerzonej rękawice, leżącej na stole obok hełmu.
Póki co wedle naszej wiedzy Echidna nie dawała znaku życia, tak samo brakowało jakiegokolwiek śladu świadczącego o jej zniszczeniu, jakby w ogóle nie istniała. Wszystko według planu.
Syreny rozbrzmiały bez ostrzeżenia, akompaniowane przez błyskające epileptycznie światła. Wzdrygnąłem się bezwiednie, gdy jazgot uderzył w moje uszy; widziałem, że pozostali zareagowali tak samo, odruchowo obracając głowy w stronę wypluwającego komunikat głośnika.
– Uwaga, pierwszy stopień gotowości na okręcie. Dekompresja za 15 minut. Zespół Gamma na stanowiska. Powtarzam…
To był sygnał dla nas; reszta załogi potrzebowałą tylko usłyszeć ,,pierwszy stopień gotowości” by wiedzieć, co robić. Podnieśliśmy się z krzeseł, niespiesznie odrywając od zajęć. Telefony i tablety zostawiliśmy na stołach, w zamian biorąc do rąk hełmy i czym prędzej zakładając je na głowy, by oderwać się od krzyku alarmu, który miał w razie potrzeby obudzić śpiącego nawet najtwardszym snem. Kierując się ku wyjściu już niemal odruchowo uruchomiłem diagnostyki systemów i pozwoliłem im pracować w tle.
Opuściliśmy salę zwartą grupą, rzędem zagłębiając się w sieć korytarzy. Po drodze mijali nas doszczelniający lżejsze od naszych pancerzy bojowych skafandry załoganci, w szybkim tempie kierujących się na stanowiska. Przeskoczyliśmy z trzeciego na pierwszy stopień, gotowość bojową, dlatego wydłużono czas do dekompresji do 15 minut, jednak każdy wiedział, że musi czym prędzej udać się na swoje miejsce. Alarm bojowy oznaczał, że okręt gotował się do walki i każda dusza na jego pokładzie miała wtedy przypisane sobie stanowisko, na którym miała bezwzględnie być.
Dotarliśmy do prawoburtowych stanowisk desantowych na najniższym poziomie jeszcze przed dekompresją. Wieńczącą podłużne pomieszczenie ścianę zdobił emblemat oddziałów Stratos z tak dobrze znanym nam mottem Infernum desuper. To były słowa każdego z nas, wszyscy byliśmy skoczkami przed przyjściem do oddziału Gamma.
Wzdłuż lewej ściany ciągnęły się wnęki szybów, przecinających kilka pięter, z czekającymi już w nich drop podami. Przy każdym wysokim, ośmiokątnym wrzecionie pracował żołnierz ze Stratos, przeprowadzając kontrolę tuż przed zrzutem. Każdy z kapsuł była nowa, bez choćby zadrapania na powierzchni - były jednorazowe, więc używanej nie dało się uświadczyć.
Rozeszliśmy się do swoich podów i sprawdziliśmy, czy nasza broń oraz sprzęt znajdują się na swoim miejscu i są odpowiednio zabezpieczone. Karabinek pewnie siedział w obejmie, większą uwagę poświęciłem jednak zasobnikowi z plecakową głowicą termojądrową w prawej wnęce. Drugą, awaryjną miał Ion, na wypadek, gdybym ja wraz ze swoją nie przetrwał zrzutu, czego jednak nie miał w planach. Gdy wchodziłem po krótkiej rampie prowadzącej do ciasnego wnętrza, którego lwią część zajmował obszerny, głęboki fotel przeciążeniowy wokół już panowała cisza próżni. Cała atmosfera została odessana parę chwil temu rytmie cichnącego wycia alarmów oraz gasnących odgłosów kroków po stalowym pokładzie.
Gdy tylko przekroczyłem krawędź szybu przestałem czuć tak złudnie podobną do prawdziwej sztuczną grawitację, zwisając w stanie nieważkości. Usadowiłem się w wyłożonym żelową wkładką fotelu i przypiąłem, ciasno przyciskając do wyściółki, a następnie pozwoliłem unieruchomić sobie kończyny i zabezpieczyć szyję oraz kark nadmuchiwanym stabilizatorem. Pancerz miał za zadanie unieruchomić mnie, żebym sam się nie okaleczył czy nawet zabił, miotając jak szmaciana lalka w ciasnej komorze podczas spokojnie sięgających 10 g przeciążeń, jednak był to jeden z dziesiątek fail save-ów, którymi naszpikowana była kapsuła.
Kiedy zostaliśmy już zabezpieczeni siedzieliśmy w oczekiwaniu, ciężko stwierdzić, jak długo. Parę minut, paręnaście? Wokół panowała cisza, widziałem, że Colt z Blitzem rozmawiali, ale nie wchodziłem na kanał. Unieruchomiony, przeglądałem systemy na wyświetlaczu przeziernym, sterując ruchami gałek ocznych oraz mrugnięciami.
– Rozpoczynamy procedurę zrzutu – rozległo się na kanale łączącym nas z kontrolą desantu. Zamknąłem szybko okna, w czasie gdy pokrywa opuszczała się, by zasłonić wejście do kapsuły. Po chwili byłem odcięty od przedziału desantowego, mogąc oglądać go jedynie przez niewielki, gruby wizjer dokładnie przede mną. Czy był potrzebny? Absolutnie nie, ale możliwość spojrzenia choćby przez wąski otwór na zewnątrz dawała komfort psychiczny.
Zaraz potem jednak gruba, pancerna stal opadła, izolując szyb od reszty przedziału. Szybko kolejny raz przeprowadziłem kontrolę systemów i wraz z towarzyszami potwierdziłem gotowość do zrzutu.
Czekałem parę chwil w ciemności rozproszonej jedynie słabym blaskiem świateł wewnątrz kapsuły, gdy nagle poczułem, jakbym stanął na głowie. Obraz za wizjerem rozmył się, wąskie paski białych lamp mignęły jedna po drugiej, moment później przemknęły czerwone, a zaraz potem stal zniknęła, zastąpiona przestrzenią kosmiczną. Przeciążenie minęło, gdy wypychające nas poza okręt klamry puściły, a drop pod zaczął mknąć ku powierzchni planety w spadku swobodnym.
W oddali na czarnym nieboskłonie rozbłysła kolejna gwiazda, znikając ułamek sekundy później. Byłem ekspertem od ładunków, więc bez problemów byłem w stanie rozpoznać eksplozję nuklearną. Echidna walczyła, odwracając uwagę od Argusa i zmieniając wrogie okręty w pędzący ku planecie złom, wśród którego nikt nie zwróciłby na nas uwagi.
Odetchnąłem głęboko i jak tylko byłem w stanie rozparłem się w fotelu. Przy zrzucie z wysokości 700 kilometrów czekało nas niecałe 6 minut do wejścia w atmosferę, kiedy lot stanie się mniej przyjemny. Wyhamowanie z ponad 3 km/s do prędkości granicznej zajmie chwilę, w czasie której przeciążenia będą wynosić parę g, i to w tej bliższej 10 połowie.
Pamiętałem swój pierwszy greyout* na szkoleniu, przechodzący w blackout**; jak potem wszedłem w g-LOC***. Wtedy bezustannie zwiększano nam przeciążenie, aż do całkowitej utraty przytomności. Teraz niczego takiego nie uświadczę, za mało g, za dużo doświadczenia oraz wsparcia techniki. Wciąż jednak nie będzie to należało do najprzyjemniejszych. Po którymś zrzucie to wszystko powszedniało, a zabawa znikała. Wszystko stawało się tylko średnio przyjemną częścią pracy.
Wkrótce potem zacząłem wchodzić w atmosferę, na wysokości około 100 km, niewiele mniejszej niż na ziemi. Ocrion był do niej podobny wielkością, zaledwie parę procent mniejszy, z praktycznie niezauważalną różnicą w sile grawitacji i gęstości atmosfery.
Z początku tego nie poczułem, jednak za niewielkim okienkiem pojawił się blady poblask, najpierw żółty, potem przechodząc w pomarańcz i czerwień wraz ze wzrostem intensywności.
Kapsułą wierzgało lekko, gdy silniki manewrowe strzelały impulsami. Opadaliśmy w ciasnej formacji, wylądować mieliśmy w zasięgu nie więcej niż kilkudziesięciu metrów od siebie, więc korekty były niezbędne, by utrzymać nas na odpowiednim kursie.
Fotel odchylił się, żeby łatwiej było mi znieść przeciążenia. Poczułem, jak skafander zaciska się wokół nóg oraz brzucha, aby ograniczyć odpływ krwi z mózgu do dolnych części ciała, ciśnienie wzbogaconego tlenem powietrza wewnątrz hełmu wzrosło nieznacznie.
Teraz byłem w stanie obserwować okienko jedynie kątem oka; na zewnątrz kapsuły widać już było tylko plazmę, róż przechodzący w fiolet. Przeciążenie zaczęło mnie solidnie wgniatać w żelową wyściółkę fotela gdy na zewnątrz pojawiły się rozmyte w świetliste linie iskry odpadającej warstwy ablacyjnej, chroniącej kapsułę przed przegrzaniem.
Na wysokości poniżej 60 km nad powierzchnią plazma mieniła się wielobarwną tęczą, otulającą trzęsącą się w manewrach powierzchni sterujących oraz odpaleń silników korekcyjnych kapsułą. Oddychałem ciężko, z wysiłkiem, napinając całe ciało, gdy wkrótce przeciążenie osiągnęło maksimum kilku soczystych g. Cały czas spoglądałem na wskaźnik, odliczając sekundy i zbliżającą się do granicznej prędkość, w miarę jak ciężar wgniatający moje ciało się zmniejszał. Odetchnąłem, gdy prędkość 1,5 tony kapsuły z farszem w postaci mnie oraz zabranego sprzętu ustabilizowała się na poziomie niecałych 120 m/s. Miałem parę chwil spadku swobodnego przed teraz już łagodniejszym hamowaniem na wysokości 1 km nad powierzchnią, tuż przed uderzeniem w grunt.
Przez okienko byłem w stanie dojrzeć czyste, błękitne niebo oraz rozciągającą się kilka kilometrów pod nim powierzchnię planety, pokrytą ciągnącą się aż po horyzont śnieżną czapą, spod której gdzieniegdzie wystawały szare skały. Planetę pokrywała wieczna zmarzlina; w strefie równikowej, w której się obecnie znajdowaliśmy temperatury były najwyższe, zaledwie ,,arktyczne” według ziemskich standardów. Im bliżej biegunów tym spadały coraz bardziej, znacznie poniżej progu przeżywalności bez specjalistycznego wyposażenia.
Tym razem w przeciwieństwie do pół tony, która wcześniej na mnie spoczęła poczułem, jakbym położył się na plecach przy niecałym g, zacisnąłem jednak dłonie na uchwytach, gotując się na uderzenie w grunt z prędkością niespełna 14 m/s. Strefa zgniotu kapsuły mierzyła metr, na dystansie którego musiał wyhamować do zera, a 10 g w czasie 0,14 sekundy było uważane przez projektantów drop poda za wystarczająco… przeżywalne bez większych skutków ubocznych, ale zdecydowanie nie komfortowe.
Wstrząs nie był przyjemny, ale krótkotrwały, jak upadek na plecy; siedzenie wierzgnęło się, dodatkowo łagodząc uderzenie. Lądowanie było nawet łagodniejsze niż zwykle, pewnie dlatego, że uderzyłem w grubą warstwę śniegu.
Gdy zniknęły przeciążenia byłem w stanie odciągnąć krępujące ręce obejmy do dźwigni zwalniania. Błyskawicznie wydostałem się z uwięzów i uruchomiłem ładunki pirotechniczne, które przecięły zamki i odstrzeliły właz, wpuszczając do środka światło oraz niosące śnieżne drobiny mroźne powietrze, przed którym szczęśliwie zabezpieczał mnie skafander pancerza wspomaganego. Kapsuła pochyliła się, zapadając w topniejącym gwałtownie w obłokach pary śniegu. Wyjście mierzyło w górę, silniki zgodnie z projektem zagwarantowały, że byłem w stanie wyjść z wnętrza po lądowaniu.
Bez zwłoki wyrzuciłem na zewnątrz karabinek oraz plecak z atomówką, a następnie wyskoczyłem za nimi, nim drop pod zapadł się jeszcze głębiej w białą pokrywę.
Szybko oddaliłem się, brodząc po kolana w śniegu. W pobliżu widać było pięć pozostałych kłębów pary, wznoszących się znad kapsuł reszty oddziału.
Zarzuciłem zasobnik z bombą na ramiona i zrepetowałem broń, meldując jednocześnie status na kanale. Wszyscy potwierdzili bezproblemowe lądowanie; Niner wyznaczył nam punkt zborny, który wyświetlił się na wizjerach naszych hełmów. W marszu zebrałem raport z diagnostyki głowicy i zerknąłem pobieżnie na wyniki, wszystkie w zielonych polach, które przesłałem dowódcy.
– W porządku. Ion, zostaw swoją atomówkę, nastaw na osiem godzin plus detekcję. Kiedy skończysz, ruszamy – zakomenderował Niner.
Ion kiwnął głową, odbiegając w kierunku centrum strefy lądowania z bombą, plecak z wyposażeniem zostawiając u naszych stóp. Do wykonania zadania potrzebna była tylko jedna głowica, druga mogła zniszczyć kapsuły by nie przejął ich przeciwnik. Za osiem godzin zadanie powinno być wykonane, a nawet jeśli nie to i tak będą już na tyle głęboko w placówce przeciwnika, że zwracająca jego uwagę eksplozja nie powinna mieć znaczenia. Prawdopodobnie będzie mieć wtedy większe zmartwienia na głowie.
– Idziemy – rozległo się w słuchawkach, gdy Ion powrócił. Podniosłem się z śniegu i ruszyłem wraz z towarzyszami w szerokiej formacji, kierując się ku celowi leżącemu po drugiej stronie śnieżnej połaci.
*Greyout - utrata widzenia kolorów spowodowana odpływem krwi z głowy i niedotlenieniem. Może mu towarzyszyć zawężenie pola widzenia.
*Blackout - całkowita utrata widzenia przy zachowaniu świadomości, spowodowane wyżej wymienionymi czynnikami.
*g-LOC (g-force induced loss of consciousness) - utrata świadomości spowodowana przeciążeniami działającymi na ciało, reszta jak wyżej.