Jericho, układ Jericho
569.
Oddział Wilk-1212, Battlegroup Raven
Godzina 18:48 czasu lokalnego
W trakcie LRRP, głęboko za liniami wroga
Wnętrze rozchylonych, obramowanych sinymi wargami ust było niewidoczne pod wypełniającą je grubą, pulsującą warstwą owadów, poruszających się między zębami i pełzających we wnętrzu nosa wystającego spod naciągniętego na niewidzące już oczy systemu wizyjnego.
Trup leżał w wysokiej trawie, podparty z tyłu wypchanym plecakiem, z dłońmi złożonymi na podołku. Gdyby nie odchylona nienaturalnie do tyłu głowa z odległości można by pomyśleć, że śpi; dopiero z bliska zauważalna stawała się poszarzała skóra obleziona przez żerujące w gardle owady i zaschnięta w ciemną skorupę krew, wysiąknięta spod zapiętego na jego ciele pancerza. Na napierśniku widoczne były jedynie niewielkie otwory, otoczone podartym materiałem i głębokimi szramami w płycie kuloodpornej, w których gdzieniegdzie błyszczały się metalowe odłamki – charakterystyczne ślady po trafieniach amunicją 6,2 mm APFR.
Oderwałem wzrok od zwłok i przeniosłem na kolejnego leżącego w pobliżu trupa, tym razem z urwaną ręką i otwartą klatką piersiową, gdzie na przemielonych eksplozją wnętrznościach żerował dywan lokalnych owadów.
– Na to wygląda – odpowiedziałem. Pocisk z granatnika podwieszanego przeznaczony był do zwalczania lekko opancerzonych pojazdów, jednak miał wystarczająco dużo materiału wybuchowego, by rozerwać człowiekowi pół klatki piersiowej.
– Ile mniej więcej tak leżą? – spytał 402.
– Biorąc pod uwagę tutejsze warunki... powiedziałbym trzy dni. Może. Robactwo tutaj jest pojebane.
Lokalne insekty w tym rejonie były liczne i zajadłe; już teraz, otoczeni hałaśliwą chmurą musieliśmy aktywować filtry systemów audio w hełmach dla komfortu. Kilkanaście trupów leżących w szczerym polu naokoło nas działało niczym magnes.
– Zmieniamy plan? – spytał 135, podchodząc do dowódcy. W ich rejonie działań nie powinno być żadnego innego oddziału Legionu, tym bardziej nawiązującego kontakt ogniowy z przeciwnikiem. Do tego wnioskując po ostatnich ruchach nieprzyjaciela, które teraz dopiero zyskały sens oraz ułożeniu trupów na pobojowisku widać było, że wróg ich ścigał. A to całkowicie zmieniało postać rzeczy.
– Tak. Zmieniamy trasę, idziemy za nimi. Po drodze jeszcze odbijemy, żeby skontaktować się z Duchem i przekazać mu informacje – nadał do wszystkich. Złamanie ciszy radiowej było ryzykowne, ale inny oddział był w poważnych tarapatach i nie mogli ich zostawić od tak sobie. Dla Legionu życie było najważniejsze – misja mogła opóźnić się o tydzień, miesiąc, rok, nie miało to znaczenia, kiedy utraconego życia nie dało się przywrócić. Woleli przetrwać, by walczyć następnego dnia.
21:13 czasu lokalnego
– Delta Jeden Dwa, tu Wilk Jeden Dwa Jeden Dwa, odbiór – nadal 402, klęcząc wśród zarośli na szczycie wzniesienia. Przed nim stała skrzynka radiostacji z emiterem celującym w niebo przez prześwit między koronami drzew.
– Wilk Jeden Dwa Jeden Dwa, tu Delta Jeden Dwa, możesz nadawać – przekaz nie był najlepszej jakości. Nad głowami zwiadowców wisiały grube, ciemne chmury, zasłaniające światło gwiazd, a sama technologia radiostacji nie była czymś nadzwyczaj nowoczesnym, miała za to jedną, bardzo istotną zaletę – była ciężka do wykrycia.
– Duch, mamy w rejonie działań inny zespół, sądząc po śladach z pogonią na karku. Macie o tym jakieś informacje?
– Nie, Wilk, żaden zespół nie kontaktował się z nami z okolic waszego rejonu.
– Rozumiem. Przesyłam pakiet – rozpoczął transfer, jednocześnie zwięźle streszczając dotychczasowy przebieg ich misji oraz sytuację w rejonie. Kiedy na wyświetlaczu przeziernym wyświetlił mu się komunikat ostrzegawczy zamarł w pół słowa, zupełnie zapominając, co miał powiedzieć.
– Wilk, dostaliśmy informację...
– Duch, zauważyłem. Skończymy przesyłanie i się zwijamy.
Spojrzał na stan transferu i jeszcze bardziej zmniejszył jakość, bo go przyspieszyć, szybko kończąc podsumowanie.
– Na razie zmienimy pozycję, później w miarę możliwości będziemy podążać za nimi.
– Przyjąłem, Wilk. Przyjrzymy się okolicy. Potrzeby exfil?
– Dla nas póki co nie, ale sytuacja może ulec zmianie.
– Zrozumiałem. Przygotujemy plan.
– Przyjąłem. Bez odbioru. – Odczekał jeszcze parę chwil, nim zakończył połączenie i wyłączył radiostację.
– Panowie, właśnie zaliczyliśmy miesięczną kumulację pecha – odezwał się po chwili do pozostałych zwiadowców. – Coś na moment przerwało nam wiązkę.
Zamarliśmy na moment. Wnętrzności zawiązały mi się w supeł i wiedziałem, że pozostali czuli dokładnie to samo. 037 zaczął szybciej składać urządzenie, my z kolei z większą niż przed chwilą uwagą zaczęliśmy obserwować okolicę i zwiększać czułość sensorów pancerzy.
Radiostacja łączyła się z satelitą proxy na geostacjonarnej orbicie poprzez kierunkową, wąską emisję. Chwilowe jej przerwanie oznaczało, że przeciął ją jakiś obiekt, a jedynym, jaki mógł to zrobić był wrogi okręt. Oznaczało to, że niemal na pewno wychwycił naszą transmisję, i nie ważne było, że nie był w stanie nic z niej wyciągnąć – ważne było, że teraz wiedział, że jesteśmy w dole. Dalej, nie znał naszej dokładnej lokalizacji, ale mógł określić przybliżony obszar, do którego wystarczyło wezwać grupy poszukiwawcze. A biorąc pod uwagę, że w okolicy już trwało polowanie na inny zespół zwiadowczy tych przeciwnik miał pod dostatkiem.
– Plan wygląda tak: znikamy stąd jak najszybciej, jeśli nikt nas nie przechwyci podążamy za śladami naszych. Gotowy? – pytanie skierował do 037, zapinającego leżący przed nim plecak.
– Tak – odparł ten, zarzucając go na ramiona i przypinając klamry do gniazd pancerza.
– W takim razie się zwijamy. – Powstał, mrugnięciami zamykając wyświetlaną na wizjerze mapę i wskazując kierunek marszu.
23:37 czasu lokalnego
Wycofywaliśmy się przez zarośnięte wysoką trawą pole w kierunku miasta, kryci gęstym ogniem, odgryzając się regularnie. Noc była ciemna, światło gwiazd nie przebijało się przez gęste, ołowiane chmury wiszące ponad naszymi głowami – dzięki temu jeszcze żyliśmy. Systemy wizyjne przeciwnika nie były w stanie tak dobrze poradzić sobie z mrokiem, strzelał więc na ślepo, kryjąc ogniem szeroki wycinek pola, czasami koncentrując go, kiedy któryś z żołnierzy wykrył nasze strzały.
My z kolei mamewrowaliśmy, rozstawieni dobre kilkadziesiąt metrów jeden od drugiego na zmianę podając tyły skokami w kierunku zrytych ostrzałem artyleryjskim zabudowań. W przerwach raziliśmy precyzyjnie, eliminując każdy cel, który nawinął się pod kule, z kolei 135 wyłuskiwał najbardziej smakowite kąski, przede wszystkim dowódców.
Miałem wrażenie, że w tamtym momencie działaliśmy u szczytu naszych możliwość, działając niemalże perfekcyjnie, wykonując idealny odwrót. Jakimś cudem w szóstkę opoźnialiśmy pogoń znacznie przeważającego nas liczebnie przeciwnika, nieustannie zwiększając dystans. Zwykle stosunek i tak wynosił co najmniej kilku do jednego, z naszą technologią górowaliśmy nad przeciwnikiem, ale tutaj mierzyliśmy się z co najmniej kompanią, a zdawało się, że znacznie większymi siłami, do tego wzmocnionymi pojazdami. Tylko celne Szpile grenadiera zatrzymały ich na samym początku przed okrążeniem nas – maszyny nafaszerowane poranioną i zabitą odłamkami załogą stanęły, dzięki czemu musieliśmy martwić się w głównej mierze z piechotą.
Mimo tego powietrze było gęste od kul i szrapneli, które znaczyły nasze lekkie pancerze śladami, drobnymi, paskudnymi bliznami szpecąc warstwy kamuflaży aktywnych.
Oddałem trzy krótkie serie w kierunku niewielkiego oddziału, który zebrał się na odwagę i poderwał do biegu. Mimo kilkuset metrów dystansu dzięki wsparciu pancerza oraz broni kule dosięgły celów, każda seria wgryzła się w ciało. Dwóch padło niczym szmaciane lalki, którym podcięto sznurki, trzeci wierzgnął się w dziwnym spazmie, nim zniknął w wysokiej trawie. Zanim pozostali zdążyli paść i skryć się w źdźbłach któryś z moich towarzyszy ściągnął jeszcze dwóch; nie wiedziałem który, dostrzegłem jedynie w kącie celownika optoelektronicznego jak padają w nienaturalny sposób, jeden dodatkowo bryzgajac krwią w powietrzu, potem krzyknąłem ,,zmiana!" i odwróciłem się, rzucając długimi susami. Parę sekund później zaryłem podeszwami w grunt, odwracając się z powrotem twarzą ku przeciwnikowi i podrywając karabinek do ramienia w poszukiwaniu celów.
Rakieta przemknęła przez noc, jarząc się płomieniem wylotowym z silnika. Rozbłysk eksplozji na ułamek sekundy rozjaśnił wycinek pola, na moment aktywując filtry ich nastawionych na wzmacnianie obrazu systemów wizyjnych i orbamował sylwetkę 311.
Jego ikona opadła w trawy, zmieniając się. Spojrzałem na nią kątem oka, nie przerywając ostrzału. Zdążyłem namierzyć strzelca granatnika na czas by dostrzec, jak jego twarz, jak przypuszczałem po ciemnej sylwetce, eksploduje po trafieniu przez kulę posłaną przez 135.
Krzyków 311 nie słyszeliśmy, system wygłuszył je, podając z automatycznych iniektorów środki przeciwbólowe. Znów spojrzałem na jego ikonę, teraz już żółtą w pomarańczowej obwódce – lekko ranny, z możliwością pogorszenia się stanu. Zaraz potem obok wyskoczyła ikona z literą M, tak samo ubarwiona – mobilny, ale w częściowo ograniczonym zakresie, również z prawdopodobieństwem pogorszenia się statusu.
Sprawdzając jego stan zatrzymałem się na chwilę, za co los postanowił pogrozić mi placem. Kula trafiła mnie w hełm, szarpiąc głową. Sztuczne mięśnie pancerza usztywniły mój kark; w pierwszej chwili odruchowo odstawiłem nogę do tyłu, by złapać równowagę, zaraz jednak pozwoliłem poddać się grawitacji i upadłem na ziemię, po czym przetoczyłem kawałek.
Stanąłem nisko na nogach i gestem oznaczyłem podświetlonego na wizjerze przeciwnika, którego system wykrył w momencie wystrzału.
– 135! – krzyknąłem krótko.
– 132, zajmij się tym – rzucił tamten.
Tąpnięcie granatnika rozległo się, zanim strzelec wyborowy skoczył mówić. Zaraz potem pocisk rozbłysnął, rozrywając przeciwnika. Za plecami opadającej na ziemię, poszarpanej sylwetki rozbłysły pędzące z wielką prędkością świetliki rozżarzonych odłamków z rdzenia przeciwpancernego Szpili, którą musiał mieć załadowaną zamiast zwykłego pocisku odłamkowego.
W tym czasie 311 podniósł się z traw i cofał, kuśtykając pochylony, by zająć następną pozycję i wrócić do naprzemiennej osłony. Dopóki był w stanie walczyć, robił to, gdyż od tego zależało jego, jak i nasze życie.
Przeładowując, pozostawiłem wymianę magazynka odruchom, przemykając wzrokiem po wyświetlonym w rogu pola widzenia raporcie z jego pancerza, byłem w końcu jako medyk odpowiedzialny za stan wszystkich. Potem puściłem parę kolejnych serii i znów wycofałem biegiem, wraz z towarzyszami z każdą sekundą zbliżając się do zabudowań.
25:01 czasu lokalnego
Kryliśmy się na ostatnim piętrze zrytego artylerią budynku – teraz już ostatnim, poddasze oraz wyższy poziom zmiotły eksplozje. Przez otwory w stropie mogłem dojrzeć gwiazdy, teraz, gdy gęste chmury zaczęły się przerzedzać.
Spojrzałem na temperaturę pochłaniacza ciepła; kryjąc się przed dronami wyłączyliśmy radiatory, izolując ciepło w systemie, termicznie stapiając się z tłem. Niedługo jednak będziemy musieli uruchomić je ponownie, zanim system zacznie się przegrzewać.
311 zachowywał ograniczoną mobilność, jednak szybko ją tracił. Drobne odłamki utknęły mu w lewym stawie kolanowym, prawoudową tętnicę ochronił jedynie warstwa balistyczną skafandra. Problemem był jednak duży szrapnel tkwiący w lewym biodrze. 311 potrzebował poważnej operacji; póki co był na silnych środkach przeciwbólowych, żeby funkcjonować. Po nich mógłby iść na urwanych kikutach nawet się nie wzdrygając, jednak pogarszało to tylko ranę. Im szybciej otrzyma prawidłową pomoc medyczną, tym lepiej.
Przełączyłem systemy wizyjne, na termo widząc ciepłe plamy wypływającego z dziur w skafandrze uszczelniacza, ogrzewanego ciepłotą jego ciała.
– 311 daje ciepło na termie. Niewiele, ale z bliska zauważalne – przekazałem dowódcy, załączając zdjęcie. 402 siedział w kącie obok roztrzaskanej szafy, poruszając ramionami w powietrzu i przebierając palcami, zanurzony w interaktywnym środowisku generowanym przez komputer jego pancerza. Zamiast fizycznej klawiatury na wyświetlaczu przeziernym widział wirtualną, z którą mógł wchodzić w interakcję jak z rzeczywistą – nawet wrażenie dotykania klawiszy było symulowane przez matrycę czuciową w rękawicach.
Po chwili dostałem potwierdzenie, jednak bez komentarza. Był zbyt zajęty szukaniem sposobu, by nas stąd wyciągnąć bez dalszych strat, niestety informacje o rejonie były wybrakowane i słabo opracowane – w przeciwnym przypadku raczej by nas, zwiadowców, tu nie było.
– Dron w okolicy – powiedział 037, czuwający nad czujnikami, które rozmieściliśmy w pobliżu. Zamarliśmy w bezruchu, czekając, aż się oddali. Systemy audio wzmocniły wizg rotorów do słyszalnego poziomu, a gdybyśmy nie mieli dokładnej pozycji maszyny z czujników także oznaczyłyby prawdopodobny kierunek.
To był kolejny aparat, który w ostatnim czasie mijał naszą kryjówkę. Przeciwnik poszukiwał nas zarówno z lądu, jak i powietrza; nie wiedzieliśmy, czy wysoko nad naszymi głowami nie krąży cięższa maszyna, ale zakładaliśmy, że tak – sami wysłalibyśmy taką w rejon poszukiwań. To jedynie utrudniało nam ukrycie się i ucieczkę, a nie mogliśmy zwlekać za długo – musieliśmy się ruszyć i zaniknąć przeciwnikowi z radaru.
01:51 czasu lokalnego
Zeskoczyłem ze szczebla w sięgający połowy łydki szlam. Odstąpiłem krok, spoglądając pobieżnie na trzymającego sektor 132. Wzmacniacze obrazu wyłaniały z ciemności ciągnący się w obie strony okrągły tunel, daleko przed nim przecięty skrzyżowaniem. Poruszony moim wkroczeniem gęsty szlam już nieruchomiał, echo plusku cichło w oddali.
Zadarłem głowę, odchylając się, by spojrzeć w studnię, którą na linie właśnie opuszczny był 311, niezdolny samodzielnie zejść po sięgającej kilkanaście metrów w głąb ziemi drabinie, a przynajmniej nie szybko. A czas się kończył, tak jak pojemność pochłaniaczy ciepła – już teraz system się przegrzewał, a pancerze zaczynały blado odcinać się od tła na termie. Chłodzenie skafandrów pracowało na granicy, więc krople potu spływały mi po wilgotnej twarzy, coś, co w normalnych warunkach nie miałoby miejsca nawet podczas walki.
Huk odległej eksplozji dotarł z góry, odbijając się od ścian. W okolicy zostawiliśmy wszystkie pozostałe granaty z zapalnikami ustawionymi na odpalenie w losowych odstępach czasu bądź zbliżeniowo, gdyby któryś z przeciwników natknął się na nie wcześniej. Do tego postanowiliśmy zostawić jeden załadowany karabinek, również losowo oddający strzały. Dzięki temu przeciwnicy będą biegać od eksplozji do eksplozji, choć przez chwilę, co kupić nam trochę czasu.
Stopy 311 zagłębiły się w stojącym na dnie rury ścieku. Ze sztywną nogą osunął się, podpierając o zakrzywioną ścianę, gdy odpinałem opasującą go linę, przebierając wzrokiem po diagnostyce jego pancerza. Odczyty z sensorów musiały wystarczyć, alternatywą było rozpakowanie go, a to powinno odbyć się na stole chirurgicznym co najmniej w mobilnej sali operacyjnej.
Ranny wyciągnął z kabury pistolet i wymierzył w głąb tunelu. To jego karabinek zostawiliśmy w gruzowisku, i tak nie był w kondycji do walki. Odwróciłem się i podszedłem do 135, klękając obok niego w obrzydliwym szlamie. Dawno tak nie cieszyłem się, że pancerze mają tak dobre systemy filtracyjne, w razie potrzeby automatycznie przełączające się na zamknięty obieg. Raz już przeżyłem ,,Rzygacza", nie potrzebowałem nawet jego namiastki.
Pozostali na górze towarzysze sprawnie spuścili na dół nasze plecaki, po czym do nas dołączyli. Zarzuciłem zasobnik na plecy i ruszyłem w kolumnie w głąb labiryntu ścieków rozciągających się pod miastem.
Po paruset metrach zdecydowaliśmy się włączyć otwarty obieg przegrzewających się systemów. Otaczające nas opary zostały wciągnięte i wypuszczone, gorące, wręcz wpływające na odczyty termo. Przeciwnik jednak nie powinien nas wykryć, nawet my mielibyśmy problemy.
– 670, pancerz wytrzyma? – spytał dowódca.
– Nic się nie zmieniło, jeśli płytko to tak.
402 westchnął głęboko przefiltrowanym powietrzem. Mieliśmy przedostać się do ujścia rzeki i pod wodą oddalić od rejonu poszukiwań. W pewnym momencie połączyć się z Deltą Dwanaście i wezwać ewakuację. Plan był łatany na kolanie, ale póki co nic lepszego nie wymyśliliśmy. Podstawą i tak było jak największe oddalenie się od rejonu poszukiwań.
– A jeśli głębiej? – Komunikator wyświetlił oznaczenie 037.
– Ciśnienie będzie naciskać na dziurę. Uszczelniacz wytrzyma, ale rana może się jeszcze pogorszyć – odpowiedziałem.
– Ciężko, żeby było gorzej. I pierdolę tą nogę, ważne, żeby przeżyć.
– Doktorku? – odezwał się pytająco dowódca.
– Może zacząć krwawić... – Wzruszyłem ramionami, na ile pozwalał mi pancerz, bardziej dla siebie niż dla nich, i tak ledwie można było zauważyć ten gest. – Ale z pomocą pancerza nie powinno go to zabić, o ile nie będziemy zwlekać z ewakuacją za długo.
– Akceptuję to ryzyko. To i tak większe szanse na przeżycie niż tutaj.
– Więc postanowione. A jeżeli wymyślicie coś lepszego, mamy trochę czasu na zmianę planów – zakończył 402. – Kontynuujemy.