8/17/22

Część 7

     Kenneth był na skraju załamania. Nie dość, że jakieś... stwory rozlazły się po stacji, zagryzły Sybillę w kombinezonie, to na dodatek nie wiedzieli, czy ktokolwiek z zespołu abordażowego ocalał. Do tego te ciągłe drapanie w stalową powierzchnię grodzi... skoro to coś dało radę przegryźć się przez wojskowy kombinezon próżniowy, to kto wie, do czego jeszcze były zdolne...
     A najgorsze było to, że tak bardzo przypominały ludzi...
     – Farai, spokojnie, nie wejdą tu. To gruba, potrójna stal pancerna, nie przebiją się tu nawet ładunkiem tnącym. – Próbował uspokajać towarzysza Borys. Czarnoskóry medyk był na skraju załamania, gdy pierwszy szok minął, jego opanowanie zupełnie znikło, tak, że teraz niemalże płakał.
     – A skąd wiesz, zagryźli Sybillę! W kamizelce, kombinezonie, z bronią!
     – Farai, gdyby to coś dało radę się przebić przez tą gródź, to te trupy byłyby już rozszarpane dwa lata temu! – nie dawał za wygraną haker, próbując doprowadzić kolegę do jakiejkolwiek użyteczności umysłowej. – Matko jedyna, żebym to ja musiał odwalać terapię psychologowi...!
     – Ale oni się sami zastrzelili wcześniej... dlatego nikt ich nie zeżarł! – krzyczał zasmarkany żołnierz. Jest źle, jest bardzo źle, kiedy opadła adrenalina z doświadczonego medyka pod wpływem strachu pozostał mu jedynie zrozpaczony bachor. On sam ledwo się trzymał, na razie w najlepszej kondycji był Szpilcow.
     Chociaż, z drugiej strony, Farai był wtedy najbliżej ich towarzyszki...
     Kenneth potrząsnął głową, uderzył się okutą we wzmacnianą rękawicę pięścią w skorupę hełmu. Myśl, no myśl idioto, bo skończycie tak jak pierwotna załoga centrum!
     Głęboki wdech, jeden, drugi, sterylne powietrze wypełnia mu płuca. Trzeba to zrobić zorganizowanie, po kolei. Podał sobie trochę leków na uspokojenie, potem wyciągnął z zasobnika tablet, usiadł na fotelu przy konsoli i zaczął zapisywać najważniejsze kwestie. Pomagało mu to się uspokoić i poszeregować wiedzę, na spokojnie ustalić plan. No więc tak, reszta żołnierzy jest ważna, nie można ich zostawić na pastwę tych potworów... ale niedł... - rozmyślania przerwało mu drżenie pokładu, wstrząs przechodzący przez całą stację, niemalże słyszalny poprzez stykający się z podłogą kombinezon. Co u licha...?!
     – Już po nas, zaraz rozpieprzą całą stację! – zaczął się wydzierać spanikowany medyk. Teraz Borys już się nie cackał, od razu sięgnął do panelu tamtego i zaaplikował mu potężną dawkę środków uspokajających. Skąd miał kody medyka, pozwalające podać komuś taką dużą ilość substancji Kenneth nie wiedział, jednak teraz go to nie obchodziło. Zdziałało. Farai przestał się drzeć i machać rękoma, po chwili się uspokoił, wpadł w lekkie otępienie.
     – Zaraz będzie kontaktował, szefie... – odezwał się nieśmiało drugi z towarzyszy.
     – Dobrze... dobrze – odparł tylko dowódca, wbijając wzrok w otępiałego żołnierza... Cholera, mocne te prochy są, jeszcze nie widział, by ktoś był w aż takim stanie po ich zażyciu. Pewnie dlatego, że nie każdy mógł podać im tak dużą dawkę...
     Oderwał się od widocznej scenki, na powrót starając skupić na zadaniu.
     Dobrze, to na czym my tu skończyliśmy...? A, no tak. Trzeba odnaleźć resztę żołnierzy, jakoś się z nimi połączyć i przegrupować. Ale niedługo w zasięgu transmisji znajdzie się ,,Falanga"... Kontakt z nią był równie ważny. Bo jeśli wyślą kolejną grupę, i ona natknie się na te stwory, a nie na nich...
     Aż się wzdrygnął na myśl. Nie. Trzeba ich ostrzec, to zadanie jest ważniejsze od odszukania reszty ludzi. O ile ci jeszcze żyją...
     – Borys, Farai... Mamy zadanie do wykonania – zaczął. Ci spojrzeli na niego, uważnie słuchając, Borys oczywiście poddenerwowany sytuacją jak wszyscy, Farai lekko otępiały, ale już nie panikujący i mniej więcej sprawny.
     – Musimy poinformować ,,Falangę" o sytuacji na pokładzie i poprosić o wsparcie. Potem zabezpieczymy śluzę i poczekamy na posiłki.
     – Pojebało cię?! Ja stąd nie wychodzę! – Znów począł panikować Farai. Kenneth puścił mimo uszu sposób, w jaki zwrócił się do przełożonego i otworzył usta, by go przekonać.
     – Ale nie idziemy prosto na nich! Obejdziemy ich korytarzami dookoła, z daleka! – wciął się dowódcy Borys, tłumacząc na szybko sklecony w głowie plan towarzyszowi.
     – Rusz tą leniwą czarną dupę i coś zrób, a nie się mazgaisz!
     – Coś ty powiedział? – obruszył się Farai, wyczulony na przejawy rasizmu jak mało kto, nie zauważając prowokacji Szpilcowa.
     – Że srasz po gaciach, a nic nie robisz! Musimy ocalić ludzi, a ty się mazgaisz! Weź się w garść!
     – Ja nic nie robię?! Ty tylko grzałeś dupę przy komputerze, a ja, ja... – zaczął sie jąkać.
     – Obydwaj, baczność! – wydarł się na nich Kenneth. Może tak uda się im jakoś ogarnąć. Na szczęście antydepresanty działały, bo obawiał się, że bez nich mógłby być w podobnym stanie co Farai. Jak Borys się trzymał stanowiło dla niego niewiadomą, ale nie narzekał.
     – Musimy wysłać wiadomość. Stąd się nie da. Idziemy do śluzy, i nie ma gadania – powiedział ostro, by wiedzieli, że czas na dyskusje minął.
     – Farai, idziesz z nami. – Ten gwałtownie pokręcił głową, ale się nie odezwał. – Chyba lepsze to, niż dostać tu sam? Nie sądzisz? – Z tej argumentacji tak łatwo się nie wywinie.
     Zgodnie z przewidywaniami żołnierz zastanowił się chwilę, lecz wciąż nie wyglądał na przekonanego.
     – Plan jest taki: otwieramy boczną gródź, i, jeżeli coś tam będzie, rzucamy granaty. Potem przemieszczamy się w kierunku śluzy, unikając kontaktu. Tam zabezpieczamy pomieszczenie i odcinamy się od reszty stacji, a następnie łączymy się z ,,Falangą". Czy taki plan ci odpowiada? – tu zwrócił się do Faraia. Nie mógł go zostawić samego, zwłaszcza w tym stanie, poza tym może być potrzebny w razie spotkania z przeciwnikiem... którego się spodziewał. Nie mógł im tego powiedzieć, ale nie mógł też nie wykonać nowego zadania. Okłamanie towarzyszy nie przyszło mu łatwo, jednak była to konieczność, z którą nie mógł dyskutować.
     – Jeśli pójdziemy dookoła, pewnie nawet ich nie napotkamy, wszystkie skupiły się przy głównym wejściu. Nic nam nie będzie – kolejne piękne kłamstewka wychodziły gładko z jego ust. Żołnierz zamyślił się, westchnął, wreszcie zgodnie z przewidywaniami Kennetha zgodził.
     Jak powiedział, tak zrobili. Ukryci za konsoletą, z odbezpieczonym i granatami w dłoniach, czekali, aż Borys stojący przy panelu z pistoletem w garści otworzy grodzie. Szpilcow odetchnął kilka razy, mocniej ścisnął rękojeść broni. Zacisnął wilgotne od strachu oczy. A następnie uderzył wolną ręką w panel na ścianie.


     Korytarze zdawały się nie kończyć, gdy biegli przez tak bardzo podobne do siebie sekcje. Pościg nie ustępował im kroku mimo opóźnienia, wciąż trzymając się niebezpiecznie blisko.
     Kolejny zakręt, rozwidlenie, Adam z Grantzem rzucają się w lewą odnogę, Kiyoshi niestety nie zauważa ściany przed sobą, gdy spanikowany biegnie całym pędem, co rusz nerwowo oglądając się za siebie. Huk uderzenia roznosi się w powietrzu, smukły japończyk odbija się od stali, lądując na plecach. Zaraz zwinnie się podrywa, przepełniony adrenaliną, z pełnym paniki umysłem nie czując nawet bólu po zderzeniu. Nie patrzy, gdzie biegnie, jedyne, na czym mu zależy, to by znaleźć się jak najdalej od goniących go nieśmiertelnych potworów.
     – Nie, czekaj! – nie słyszy krzyku Adama, gdy ze łzami w oczach oddziela się od nich, sprintem biegnąc prawą odnogą.
     – Zostaw! Nie mamy czasu! – Odciąga kolegę Grantz. Faktycznie, za ich plecami zaczynają majaczyć sylwetki tropiących ich poczwar. Przyspieszają tempa, oddalając się od skrzyżowania, zostawiając spanikowanego kolegę samego , biegnącego nie wiadomo gdzie ku wnętrzu stacji.
     Dyszą ciężko, zmęczeni długotrwałą ucieczką, nawet pomimo zażytych stymulantów. Wylądowali w prawdziwym koszmarze, nawet twórcy horrorów nie mieli chyba jeszcze takiej fantazji, by przestraszyć ich tak bardzo, jak teraz. Nawet w ogniu walki, gdy dokonywali abordażu na piracki statek, gdy uzbrojona załoga stawiała zaciekły opór, nie bali się tak, jak w tym momencie. Jeśli coś nagle na niego wyskoczy, dostanie zawału, jak nic, stwierdził Adam ostatnią resztką umysłu nieogarniętą paniką.
     Wbiegają w kolejną sekcję, tutaj widać musiała rozegrać się jakaś większą potyczka, wszędzie widać przestrzeliny, dziury i pogięte ściany od eksplozji, bryzgi zaschniętej krwi...
Grantz nagle ląduje na ziemi, Adam staje jak wryty, szorując podeszwami po stalowym podłożu, odwraca się do niego.
     Rosły żołnierz się podnosi, stopa utknęła mu w jednym z poszarpanych otworów w poszyciu, nie może jej wydobyć.
     – Pomóż! – prosi zduszonym głosem, samemu próbując wyszarpnąć kończynę z pułapki. Rozszerzone ze strachu oczy patrzą błagalnie, widząc w nim jedyną nadzieję.
     Adam spogląda na jego przestraszoną twarz, przenosi wzrok na korytarz na jego plecami, gdzie zbliża się morderczy pościg, waha się...
     Przez Grantza zginęła Lidia. Przez niego oddzielili się od Kiyoshiego, który spanikowany samotnie nie da rady. Pewnie gdyby było trzeba, zostawiłby i jego...
     Myślał, że go zna. Mylił się.
     Odwrócił się na pięcie i pognał dalej stalową kiszką, zostawiając osłupiałego towarzyszą za plecami.
     – Adam...? – Rozległ się w sluchawkachu jego zdziwiony głos. Zignorował go, biegnąc dalej.
     – Adam?! Adam! ADAM! – Głos przerodził się w krzyk, wypełniany nienawiścią płynącą że zrozumienia. Jak mantrę wywrzaskiwał jego imię, niczym najgorsze przekleństwo, jakby chciał go dopaść samemu i rozszarpać tak samo jak te stwory za porzucenie go.
     Z tyłu rozległy się strzały. Adam potknął się, ale złapał równowagę, odwracając głowę do tyłu. Po tym, co zobaczył wcześniej, nie zdziwiłby się, gdyby Grantz zaczął strzelać do niego. Ale nie, ten próbuje powstrzymać te niepowstrzymane potwory, wrzeszcząc przekleństwa.
     Biegnie dalej, nie odwracając się już, gdy bluzgi przeradzają się w długie wrzaski bólu, a potem jedynie w cichy gulgot, który też po chwili cichnie.
     Myślał, że siebie zna. Mylił się.


     Serce Björna biło ciężko. Strzelał, wraz z towarzyszami. Stali pośrodku skrzyżowania trzech korytarzy, otoczeni, bez drogi ucieczki. Potwory nadchodziły ze wszystkich stron, ignorując kule, a nawet jeśli któreś padło pod ich ogniem, jego pobratymcy nie zwracali na to uwagi.
     Weszli wprost w pułapkę, kiedy klucząc korytarzami znaleźli się w tym miejscu, a monstra wyłoniły się z cienia poza ich polem widzenia ze wszystkich stron jednocześnie. Gdyby wybrał inną trasę, gdyby zamykali za sobą grodzia...
     Czuł rozpacz, gdy uświadomił sobie, że nie mają szans na ocalenie. Nikt z nich nic nie mówił, co najwyżej informacje o przeładowywaniu broni, by go ubezpieczać. Tych poczwar było za dużo. Za dużo. A amunicja się kończyła.
     – Osłaniać! – krzyknął, zaraz jego miejsce zajął Stefan. Wciąż miał resztkę amunicji w magazynku, nie o to chodziło. Wyjął granaty z ładownic, spojrzał że smutkiem na metalowe skorupy.
     – Wyciągnąć granaty! Rzucać na mój rozkaz! – wydał komendę, odbezpieczając obydwa trzymane w dłoniach. Jeśli one nie zadziałają... czeka ich koniec.
     Jego żołnierze posłusznie przestali strzelać i wyciągnęli śmiercionośne ładunki. Oni chyba też zrozumieli.
     Ze smutkiem ściskającym serce, żalem, że życie najpewniej niedługo się skończy, wyprężył się pewnie, wydając prawdopodobnie ostatni rozkaz w ich życiu. Niech więc jego słowa zabrzmią godnie potomka wikingów, nawet, jeśli nikt ich nie przekaże, nie zapamięta, a ostatni, którzy je usłyszą zginą wraz z nim, rozszarpani przez okrutne, tak podobne do ludzi, a tak nieludzkie potwory.
     To miejsc będzie stanowić ich grób. Ostatnią chwilę życia. Ostatnie pole bitwy.
     Ostatnią redutę.
     Rzucili granaty.