8/17/22

Część 6

    W słuchawkach Adam słyszał tylko ciężkie, szybkie oddechy biegnących kompanów. Uciekali przez ciemne korytarze stacji, nie zwracając uwagi na mijane odnogi ani pomieszczenia, zupełnie już zapominając o swojej misji.
     Klucząc po korytarzach natknęli się na więcej tych stworów, które teraz gnały za nimi, zupełnie bezgłośnie, bez żadnego dźwięku... Strzelali w nich... Ale to coś w ogóle nie reagowało na kule szarpiące ich ciała, rozrywające organy i arterie... Niektóre padły, ale dopiero po władowaniu w nich masy amunicji, reszta jednak gnała dalej, nic sobie nie robiąc z broczącycj ran. Bez bólu, bez strachu...
     Oni natomiast się bali. Bali, jak jeszcze nigdy w życiu. Nie zwracał uwagi na palące mięśnie, biegł przed siebie, obijając o ściany korytarzy, uciekając przed nimi w panice.
     Kolejny zakręt, kolejne odbicie od ściany, długa prosta. Za nim biegnie reszta. Szybko, szybciej, trzeba uciekać... Serce omal mu nie stanęło, gdy nagle przy następnym kroku oderwał się od stalowej podłogi, młócąc nogami w powietrzu. Brak grawitacji, psia jego mać! Zaraz jednak z impetem wpadł na niego rozpędzony Grantz; razem przelecieli te kilka metrów w powietrzu, nim ich stopy znów dotknęły pokładu. Adam ledwo złapał równowagę, zaraz się odwrócił, by ujrzeć, jak Kiyoshi leci do przodu, wyciągnięty w skoku, za nim nadbiega goniona przez potwory Lidia.
     Kiyoshi z łomotem upadł na ziemię, od razu począł się zbierać, jednocześnie prąc niezdarnie do przodu, jednak spanikowana Lidia nie zauważyła ich lotu. Wbiegła w strefę bez grawitacji, nie wybijając się do przodu, zaczęła powoli płynąć w powietrzu...
     Z tyłu na jej plecy wskoczyły przerażające monstra. Lidia zaczęła wyć z przerażenia i miotać w powietrzu, gdy potwory ją oblepiały, próbując zacisnąć na niej szczęki. W chwilę krzyk przerażenia przerodził się w skowyt bólu, na twarze napastników trysnęła świeża krew.
     W tym momencie korytarzem przetoczył się basowy huk serii karabinu, którą przeorała dziewczynę w pół wraz z obłapiającymi ją stworami.
     – Nie! – Wydarł się Adam, rzucając na lufę broni i zbijając ją w dół.
     – I tak by ją zginęła! Zagryźliby ją! – ryknął do niego Grantz. Kruk patrzył na niego z przerażeniem, zaczął się od niego odsuwać.
     – Idziemy, szybko! – powiedział rosły żołnierz, ruszając dalej biegiem. Nie miał ochoty sprawdzać, ile zajmie tej kupie dotarcie z powrotem w strefę grawitacji. Adam, mimo oporów, ruszył za nim, podrywając przy okazji z podłogi spanikowanego Kiyoshiego. Znów zagłębili się w mrok, uciekając przed jego mroczną tajemnicą.


     Lenton poderwał lufę i otworzył ogień. Po chwili Jacob do niego dołączył, by ramię w ramię stawić czoła fali biegnących na nich potworów. Nie umiał tego nazwać inaczej, bo to na pewno nie byli już ludzie. Nie, jaki człowiek przebity przez pociski z karabinu szarżowałby dalej?
     Adrenalina zagrała w żyłach, zaczął się powoli cofać, strzelając krótkimi seriami. Kilka padło, ale dopiero gdy dosłownie rozszarpali ich kulami. Na ich miejscu pojawiły się następne, biegnące w kupie, bez strachu, bez bólu, bez dźwięku...
     Jacob nie wytrzymał. Kwiknął, puścił broń i zaczął uciekać korytarzem, znikając za plecami Lentona.
     – Nie! Durniu, czekaj! – wydarł się dowódca, nie mógł jednak odwrócić od potworów będących zaledwie kilka metrów od niego. Wszystko działo się jednocześnie tak szybko, a jednocześnie tak wolno...
     Koniec amunicji. Nie ma szans, by zdążyć przeładować. Puścił broń, sięgając do pistoletu na udzie. Niemal wypuścił wydobywaną broń, gdy na kanale rozległ się wrzask Jacoba. Nie może się wycofać, co z Barużniewem i McKeyem?
     Podniósł broń, czas jakby zwolnił,gdy kolejna dawka hormonu uderzyła mu do głowy. Pierwszy stwór jest tuż tuż, naraz długi pistolet strzela, trafiając prosto w pysk tamtego. Kula rozrywa mu potylicę, rozchlapując smolistą krew i mózg na mordach pobratymców. Zwala się bezwładnie, zaraz następny dostaje kulę, którą trzaska mu szczękę. Lenton już nie myśli o niczym, oprócz eksterminacji. Wycelować, strzelić, zabić, następny cel. Wycelować, strzelić, zabić, następny. Nie słyszy już nieludzkich wrzasków młodego Jacoba, działa jak automat, mając jeden cel: wyeliminować jak najwięcej tych przerażających skurwieli.
     Pierwszy z kilku ocalałych wpadł na niego z impetem, obalając. Próbował zacisnąć szczęki na wizjerze, skrobiąc połamanymi zębami po obłej tafli. Lenton nieświadomie wykrzywiał twarz w upiornym uśmiechu, przystawiając lufę do poruszającej się ciągle głowy tamtego.
     O nie, kochanieńki, tego tak łatwo nie zgryziesz!
     Przez hełm poczuł lekkie drgnięcie fali uderzeniowej, bryzgnęła czarna, lepka jucha, ochlapując wizjer. Kolejny wskoczył na niego, i następny, zaczęli go obłazić, zaciskać szczęki na kończynach.
     Ha, żaden człowiek nie ma tyle siły, by przegryźć się przez ten skafander, niech tylko wyszarpnie rękę z pistoletem...
     Nieludzko silne szczęki zaczęły miażdżyć pokryte kombinezonem ciało, wbijając w materiał połamane zęby. Hubert zawył z bólu, wył, póki nie zdarł sobie gardła, a zmiażdżone tkanki nie zostały oderwane wraz z kombinezonem z jego ciała przez nadludzką siłę potworów, rozrywających go jak Jacoba.


     Zagrzmiała kolejna seria, trysnęła czarna krew, Hooker wrzasnął, gdy któryś ze stworów z nieludzką siłą wbił się zębami w jego ciało. Zaślepiony paniką i bólem, zatoczył szeroki łuk lufą, sypiać pociskami na wszystkie strony. Leo uderzył z impetem o ścianę, pchnięty przez pociski, zostawiając na niej szkarłatne bryzgi. Wrzaski zagryzanego José cichły w komunikatorze, gdy leżał pod żrącymi go poczwarami w głębi korytarza.
     Amunicja w karabinie Hookera się skończyła, przestał słać kule naokoło, zaczął natomiast bić wokół siebie karabinem.
     Żołnierzy totalnie ogarnęła panika, nie mieli szans przeżyć otoczeni przez te stwory. Omar już nie dbał o podwładnych, rzucił się jeszcze wolnym korytarzem, byle dalej od rzezi. Nie mieli jak ich pokonać, kule nie działały, mogli w takiego pakować pocisk za pociskiem, a on dalej szedł ma nich. I potrafiły swoimi szczękami zgryźć wojskowe kombinezony próżniowe. Przecież to niemożliwe! Niemożliwe!
     Przed nim w świetle reflektorów zamajaczył jakiś kształt... Kolejni!
     Omar rzucił się w ciasne przejście obok, zaraz jednak zorientował się, że nie ma dokąd uciec, to tylko jakiś schowek, mała przestrzeń, ślepy zaułek. Odwrócił się i klapnął na podłogę pod ścianą, skulił się w rozpaczy. Hooker skowyczał na radiu, nagle ucichł, słychać było tylko charkot i bulgot... Też umilkły. Wokół ciemność wszystko okryła, wraz z dzwoniącą w uszach ciszą. Omar dygotał coraz bardziej, nie chce tak kończyć, nie chce bólu, nie chce strachu, nie chce śmierci... Coś zaszurało na zewnątrz, rozległy się mlaśnięcia, kapanie, miękkie chrzęsty...
     Nagle przyszło olśnienie, a wraz z nim przypływ sił.
     Sięgnął do ładownicy na kamizelce. O nie, tak łatwo się nie da, nie pozwoli tak bezkarnie zeżreć, zaraz posmakują granatów. Ściany powinny przetrzymać, a fala uderzeniowa i odłamki dosłownie rozszarpią ich na kawałki. Rozerwani nic mu nie zrobią, wygra, to on tu będzie drapieżnikiem, a nie oni!
     Ułożył niepozorne walce przed sobą, akurat zabrał od młodzików, żeby się nie pozabijali, jak na symulacjach... Było to niezgodne z regulaminem, ale co tam, ważne, żeby ich wszystkich nie wysadzili przypadkiem... Teraz więc miał niezgorszy zapasik przed sobą. Drżącymi dłońmi chwycił jeden, drugi, zaraz polecą w obie strony korytarza, będą fajerwerki! Niech żrą to, a nie jego!
     Po twarzy ciekły mu pot, szeroko otwarte oczy latały nerwowo, oblizał spierzchnięte wargi, wyrwał zawleczkę z jednego granatu, drugiego...
     Jeden z walców wypadł mu z rozedrganych rąk, rzucił się, by go łapać i cisnąć na korytarz, nim detonuje, uchwycił go obiema pustymi dłońmi, zamachnął, by posłać z dala od siebie... Zamarł, uświadamiając sobie, iż spanikowany, próbując łapać pierwszy ładunek, wypuścił drugi...
     Eksplozja kilku granatów rozsadziła całą sekcję, rozrywając korytarz i przyległe do niego pomieszczenia na strzępy. Dodatkowej siły dodały łatwo detonujące płyny techniczne w zbiornikach w pobliżu miejsca eksplozji. Fragmenty rozleciały się na wszystkie strony, obiając o poszycie stacji. W środku zawył alarm dekompresyjny, a grodzie automatycznie się zatrzasnęły, odcinając rozhermetyzowane sekcje.


     Broń w ramionach Björna znów zagrała, wypuszczając kolejną, krótką serię. Pociski przeleciały niewielki dystans potrzebny, by wgryźć się w ciała przeciwników w ułamku sekundy, gdzie następnie przeszyły tkanki na wylot, tworząc kolejne krwawe dziury. Nie powstrzymało to jednak atakującego stwora, ongiś człowieka, teraz szaloną poczwarę, próbującą dostać ich w swoje łapska. Björne nie wiedział jeszcze, do czego są zdolne, nie chciał jednak przekonać się o tym na skórze ani własnej, ani żadnego z podkomendnych.
     – Pusty, zmieniam! – zakrzyknął, gdy na wyświetlaczu we wnętrzu hełmu pojawiła się informacji o braku amunicji w magazynku, a karabin przestał śpiewać swą morderczą melodię.
     Pusta skorupa uderzyła o podłogę, zaraz jednak nowa, pełna znalazła się w broni, którą znów plunęła ogniem i śmiercią.
     – Osłaniam! – wydarł się, zupełnie niepotrzebnie w zamkniętej przestrzeni hełmu Axel, zajmując wraz z Stefanem pozycję na środku korytarza, kilkanaście metrów za plecami strzelających Björna i Zwiebella. Obaj naraz przestali strzelać, gdy odezwały się karabiny dwójki kompanów, i ruszyli biegiem w ich stronę, tuż przy ścianach, by nie wejść im na linie ognia.
     Björne dobiegł do nich i zatrzymał się obok, zmieniając strzelców.
     – Do środka, już! – krzyknął, nabuzowany adrenaliną, wolną ręką machając w kierunku bocznej odnogi korytarza, w którym właśnie stali. Odrzut szarpał ramię, kule nosiło po całej przestrzeni przed nim, trafiając poczwary gdzie popadnie. I tak nie miało to większego znaczenia, skoro prawie nie można ich było zabić...
     Stefan i Axel przebiegli za jego plecami, na szybko sprawdzając najbliższe metry odnogi, Zwiebell zbliżył się do niego, idąc bokiem, nie przestając strzelać.
     – Czysto, dalej! – Usłyszeli, i od razu zawinęli się do środka, wstrzymując ogień. Zwiebell uderzył w konsolę opancerzonym łokciem, aktywując zamykanie grodzi. Stalowe wrota zasuwały się tak przeraźliwie powoli, żołnierze w każdej chwili spodziewali się widoku goniących ich poczwar, wreszcie zniknęła szczelina w stali, odcinając ich od głównego korytarza. Po chwili rozległy się głuche uderzenia ciał o litą ścianę grodzi, po niej nadeszło jeszcze bardziej upiorne skrobanie paznokci. Czwórka wystraszonych żołnierzy cofnęła się powoli od zamkniętego przejścia, celując w nie lufami karabinów.
     – Osłaniać tyły! – odezwał się nagle Zwiebell, któremu nawet strach nie wybił szkolenia. Odwrócił się błyskawicznie na pięcie, gotów ponownie otworzyć ogień, Björne spóźnił się zaledwie sekundę, którą potrzebował, by zrozumieć, co krzyczy towarzysz i samemu zareagować. Wdupili się jak ostatnie świerzaki, gdyby to coś znajdowało się w tej odnodze, skakało by im właśnie na plecy...
     Na szczęście korytarz był pusty. Serce niemal mu stanęło z ulgi, zaraz po tym, jak niemal eksplodowało z adrenaliny, gdy się odwracał.
     Zaraz ciemność tchnęła im w twarze, ślina zgęstniała w ustach, gardła wypełniła ciężką gula. Björne z trudem przełknął, przebiegając wzrokiem po kontrolkach wyświetlanych na przesłonie. Cholera, zużyli sporo amunicji, powietrze też nie grzeszyło ilością. Na razie na szczęście obyło się bez strat, jednak wciąż nie mieli kontaktu z pozostałymi... A potwory mogą czaić się wszędzie. Ukryte w ciemności, bezdźwięcznie sunące upiornymi korytarzami, pojawiały się w ostatniej chwili, by cię zabić z zimną krwią, rozerwać na strzępy, ignorując kule rozszarpać i zrosić ściany świeżą posoką...
     Dosyć, nie myśl tak więcej! Björne potrząsnął głową, próbując opanować myśli same cisnące się do głowy, bez kontroli wylewające się w umysł, oplatające go mroczną siecią, by zacisnąć się na nim i rozciąć na kawałki... Nie, nie znowu! Skup się Björne, teraz trzeba się stąd wydostać, dotrzeć do dowódcy albo wyjścia z tego cholernego kurwidołka!
     – Dobra, panowie, trzeba się zbierać – z trudem przepchnął słowa przez gardło. – Musimy dotrzeć do Kennetha i mu o tym zameldować.
     – Szefie, a co jeśli... jeśli oni już nie żyją...? – odezwał się przerażony Stefan.
     – Zamknij się młody, trochę więcej wiary w dowódcę! – warknął na niego Zwiebell.
     – Ty się ucisz, dziadzie jeden! - wybuchnął Axel. – Ciągle tylko mówisz, co źle robimy, co mamy zrobić! Björne jest dowódcą, więc stul w końcu ten cholerny pysk! – przerwał na chwilę, by złapać oddech po dłuższej przemowie.
     – O ty dzieciaku pieprzony służyłem w wojsku, zanim twoi rodzice wpadkę z tobą zaliczyli, kurwiu mały!
     – I jak widać nie zaszedłeś za daleko! – odgryzł się mu faktycznie młodszy, jednak niemalże równy stopniem Axel. Adolf zrobił się czerwony na twarzy, wizjer zapluł, wrzeszcząc na niego, na czoło wystąpiły mu żyły. Wyglądało na to, że zaraz się na siebie rzucą, o ile ktoś ich nie powstrzyma.
     – Obaj zawrzeć te cholerne gęby! – ryknął Björne z mocą wikingów płynącą w jego krwi.
     – Ma być tu cisza, jeszcze jedno słowo niezwiązane z akcją i zdzielę kolbą po mordzie! – skutecznie osadził ich w miejscu, nawet jakby się trochę skurczyli pod wpływem jego krzyku. Zupełnie ich nie poznawał, co prawda kłótnie występowały, ale nie z taką intensywnością i nie tak ostre. Strach zupełnie mieszał im w głowach, on też miał już wszystkiego dosyć, chciał się tylko stąd wydostać...
     – A ciebie Zwiebell od razu zastrzelę – dodał ponuro, nie podnosząc głosu, w którym pobrzmiewały gromy. Adolf momentalnie zbladł, poruszał ustami jak ryba, niezdolny się wysłowić. Tą groźbę brał na poważnie. Gorzej, że Björne był zdolny to zrobić, w tej sytuacji, w tym miejscu mógłby nacisnąć ten spust i wpakować mu kulę w łeb.
     Dobra, na razie się uciszyli. Teraz trzeba ich jeszcze zaciągnąć do Kennetha. Björne szybko przejrzał mapę wyświetloną przed oczami, wyznaczając drogę. Cholera, niezły kawałek do przebycia. Spojrzał przez półprzezroczystą plątaninę linii i symboli na ciemny korytarz majaczący przed nim. Poprawka, kurewsko długi kawałek do przebycia. Wzdrygnął się, gdy któraś z poczwar mocniej zazgrzytała paznokciami po grodzi za plecami.
     – Idziemy. – Wysilił się na pewny ton, co nie do końca wyszło mu tak, jak to planował, niemniej na trójkę żołnierzy za jego plecami podziałało. Ruszyli się, niepewnie formując w diament, by osłaniać wszystkie drogi podejścia śmierci czyhającej na nich w ciemności. Björne zmusił się, by postawić pierwszy krok, potem następny, i kolejny, rozpędem przemieszczając się do przodu, prowadząc towarzyszy wprost w paszczę tej widmowej, śmiertelnie niebezpiecznej stacji.