8/17/22

Część 5

     Przeszukanie sekcji medycznej nie przyniosło żadnych odpowiedzi. Jedynym, co znaleźli były dokumentacja medyczna załogi i informacje o drobnych urazach czy zachorowaniach. Nic, co mogło wyjaśnić przyczynę masakry na stacji i zniknięcia załogi.
     Teraz czwórka żołnierzy z Björnem na czele stał przed wejściem części naukowej, mieszczącej laboratoria. Wzmocnione grodzie było zamknięte, bez kodu nie mieli szans ich otworzyć.
     – Co robimy szefie? Wysadzamy, czy wymyślamy coś innego? – zapytał Axel, którego palce świerzbiły, by złapać za ładunki tnące i czym prędzej przebić się do dalszej części.
     – Wysadzamy – zdecydował po chwili dowódca, odsuwając się i oddając miejsce saperowi.
Innej drogi nie było, wszystkie tak samo zablokował system.
     Axel niezwłocznie zabrał się do roboty. Przykleił pasek ładunku, by stworzyć przejście. Odsunęli się na bezpieczną odległość i go zdetonowali, tworząc prostokątną dziurę w grubej grodzi. Ładunki przeszyły ją niczym masło, wycinając plaster stali z litej ściany. Björne wraz z Zwiebellem przepchnęli go na drugą stronę, oczyszczając przejście.
     Po kolei wkroczyli do mrocznych pomieszczeń. Wokoło widniały takie same ślady masakry, jak w innych częściach. Nerwy mieli napięte jak postronki, a atmosfera wokół nich wciąż gęstniała.
     Pomieszczenia laboratoryjne nie przyniosły odpowiedzi. Przechodzili korytarzami, sprawdzając po kolei pomieszczenia. Wyposażone były różnie; jedne przedzielone szklanymi taflami na pół, inne pełne komputerów, jeszcze inne zastawione aparaturą laboratoryjną. Światła latarek przesuwały się po nich, tworząc gwiazdozbiory odblasków i głębie cienia, wydobywając wszystko na wierzch z otulającej ich czerni.
     W końcu wyszli do przestronnej sali, której końce ginęły w mroku, a sufit wznosił się na bez mała trzy poziomy. Ogrom sali przytłaczał, gęsta ciemność kłębiła się nad ich głowami niczym burzowe chmury, zbliżając się, gdy tylko przesunęli światła w bok, napierając, gotowa by zalać ich niczym fala i utopić w swych odmętach na zawsze...
     Nie to jednak niepokoiło żołnierzy najbardziej. Sala zastawiona była wystającymi z podłogi cylindrami. ustawione w równych rzędach, przeszklone zbiorniki bez trudu mogące zmieścić największego nawet człowieka ciągnęły się aż do krańców ogromnego pomieszczenia. Kiedy przechodzili obok, omiatali je światłami reflektorów, które rozjarzały szkło. Większość z widocznych obiektów była pusta... Część jednak została rozbita. W szklanych, zaokrąglonych taflach widniały dziury okraszone sieciami pęknięć, wokół nich leżały szklane odłamki... Na zewnątrz, jakby ktoś przebił się ze środka na wolność...
     – Szefie, niepokoi mnie to... – odezwał się Stefan, idąc obok Zwiebella za Björnem.
     – Mnie też... Musimy to zameldować dowództwu...
     – To może już stąd chodźmy...? – nieśmiało zaproponował struchlały ze strachu żołnierz.
     – Zaraz, musimy sprawdzić jeszcze resztę pomieszczeń – nie zgodził się z nim Björne. Nie podobało mu się to tak samo jak reszcie, ale cóż, rozkaz jest rozkaz, trzeba go wypełnić.
     Przeszli już większą część pomieszczenia, gdy odezwał się Zwiebell, dotychczas nienormalnie wręcz cichy.
     – Też to słyszycie? Ten szum?
     Kompani zatrzymali się, wsłuchując w kłującą uszy ciszę. Na granicy percepcji, i tak wzmocnionej już przez systemy hełmów dało się dosłyszeć szumienie... Albo szuranie... Trudno było jednoznacznie określić, co to by za dźwięk, niemniej  stanowił znaczną odmianę po boleśnie krzyczącej im do uszu ciszy w poprzednich sekcjach. Ruszyli za tym odgłosem, docierając do przeciwległej ściany. Na chwilę zapomnieli o przemożnej chęci powrotu, którą jeszcze niedawno odczuwali.
     Zbliżyli się ostrożnie do otwartego na oścież przejścia, wodząc dookoła światłami latarek.
     – Co tam jest? – spytał Stefan, w którym niepewność wierciła dziurę w brzuchu, potęgując strach.
     – Według mapy stołówka jajogłowych – odpowiedział mu Axel, szybko przeglądając wyświetlony na HUD-dzie schemat.
     – Ale sekcje mieszkalne są po drugiej stronie stacji... – zdziwił się młodzieniec.
     – No niby tak, ale mózgowcy muszą mieć swoją. Bo do ogólnej mają za daleko. – Saper z pogardą w głosie wyraził swoją opinię na temat naukowców. – Tak samo, jak muszą mieć tę bezsensownie dużą, cholerną sale pełną słojów na ludzi.
     – Dobra, koniec rozmów! – uciszył ich Adolf w przypływie pewności.
     – Zwiebell... – wycedził Björne, posyłając mu miażdżące spojrzenie. Żołnierz od razu struchlał, wciąż pamiętając o groźbie dowódcy. Jeśli chcieć przyrównać Björna do kogokolwiek, to pierwszym, co nasuwało się na myśl byli wikingowie. Mężczyzna wyglądał jak żywcem wyjęty z filmów, zwłaszcza w nieregulaminowego brodzie. Nikt nie miał pojęcia, jak udało mi się ją zachować i obejść przepisy oraz służbistów, czyhających tylko na najmniejsze złamanie regulaminu, nikt wolał jednak z nim nie zadzierać. Zwłaszcza tutaj, w tej sytuacji.
     – Idziemy – zakomenderował krótko i wkroczył w ciemny korytarz.
     Przeszli krótką, stalową kiszkę, nim dotarli do następnych otwartych grodzi. Ostrożnie wkroczyli na balkonik, gdzie znajdowała się część stołówki. Reszta leżała na dolnym poziomie, na górze zaś znajdowały się kawiarenki, będące przejawem przywiązania naukowców do luksusów. Jakby tego było mało, sufit był przeszklony, umożliwiając obserwacje przestrzeni poza stacją.
     Szmery stały się głośniejsze. Brzmiały jak szuranie bosych stóp po stalowej powierzchni podłogi. Wielu par stóp. Dźwięki dochodziły z dolnego poziomu, skrytego w mroku. Żołnierze powoli podeszli do balustrady okalającej  prostokątne pomieszczenie i z duszą na ramieniu skierowali światła reflektorów w dół.
     Odwrócone, jasne stożki światła z latarek wydobyły z ciemności dużą przestrzeń, zapełnioną ustawionymi w równych rzędach stołami i siedziskami, pomiędzy którymi snuli się, szurając bosymi stopami nadzy ludzie... Nie, nie ludzie, człowieka to co najwyżej przypominało. Zżółciała, pokryta wybroczynami skóra, rozerwane jednakowo twarze, straszliwe ślepia, które nagle skierowały się na źródła światła... I ta cisza, żaden nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku...
     – Ku-ku-kurwa, spadamy! – wydarł się Stefan, rzucając do tyłu, gdy potworne postacie na dole ruszyły w ich kierunku. Nie ważne, że były piętro niżej, strach zrobił swoje. Młody żołnierz oślepiony paniką nie spojrzał jednak, dokąd rusza, po chwili więc z łoskotem odbił się od ściany, ładując z jękiem na plecach.
     – Spierdalamy stąd! Szybko! – nawet Björne zdecydował się na ucieczkę. Nie musiał nic mówić, zaraz za Stefanem rzucili się do ucieczki pozostali kompani, nikt nie miał zamiaru sprawdzać, jak sprawnie to coś potrafi się wspinać.
     Jednocześnie rzucili się do wyjścia, Axel po drodze zatrzymał się, wydobywając ostatnie resztki bohaterstwa, by szarpnięciem pomóc koledze wstać.
     Sprintem przebiegli korytarz, na powrót wpadając do zastawionego szklanymi kolumnami pomieszczenia.
     – Ssstooop! – krzyknął w pewnym momencie Björne, ciągnąc Alxela i Zwiebella za kołnierze kamizelek, by ich wyhamować. Uciekający na czele Stefan w panice tylko obejrzał się do tyłu, by zobaczyć, co się stało za jego plecami. Drugi raz popełnił ten sam błąd, nie patrząc, gdzie biegnie. Z hukiem odbił się od szklanej powierzchni, ponownie ładując na plecach, tym razem jednak z większym przyspieszeniem.
     – Kurwa, Stefan! Patrz! – wrzasnął dowódca, po czym wydarł się do pozostałych żołnierzy.
     – Spokój! Nie jesteśmy pieprzonymi cywilami! Może spójrzmy najpierw, czy nas gonią, a potem uciekajmy do cholery! – ustawiał ich do pionu. Dali się ponieść panice, to fakt, nie powinno się to zdarzyć. Są żołnierzami, więc mają się zachowywać jak żołnierze, do ciężkiej cholery. On również, musiał przyznać że wstydem.
     Odwrócił się do tyłu, mierząc światłami w drogę, którą przebyli, bu dać przykład reszcie. I samemu sobie skwitował w duchu. Jasność rozgoniła mrok i podświetliła szklane cylindry, a także nadbiegające w ciszy sylwetki...


     Iwan ciężko, z jękiem oparł się o stalową ścianę, ledwo utrzymując równowagę na miękkich nogach. Po drugiej stronie korytarza ciężko dyszał McKey, oddychając głęboko, by powstrzymać mdłości.
     – Cholera, Iwan, weź się... – wkurzony dowódca odwrócił się do podkomendnego, by go opieprzyć, zamilkł jednak w pół zdania, widząc jego twarz. Biała jak papier, oczy okolone ciemnymi worami, przekrwione, z nosa cieknie...
     – Oż w mordę, co ci...
     – Dowódco, mnie też chyba trafiło... – odparł Johnny, w takim samym stanie, co jego kolega trzy godziny wcześniej.
     – Szlag! – zaklął przez zaciśnięte zęby, myśląc, co zrobić. Iwan wygląda, jakby miał im tu zaraz zejść, Johnny też się źle czuje... Nie, nie mogą iść dalej, jak mu padną to dopiero będzie problem.
     – Zawracamy – zdecydował. Muszą odpocząć, nie dadzą rady kontynuować misji w tym stanie. Będą obciążeniem, zamiast pomocą. Powinni od razu trafić do ambulatorium na ,,Falandze", niestety nie wiadomo, kiedy będzie to możliwe, więc jedyne, co mogą teraz zrobić to zaprowadzić ich z Jacobem do Faraia.
     – Ch-chwilę, muszę odpocząć... – cicho powiedział Iwan, osuwając się na ziemię.
     – Iwan? Iwan! Kurde no, co ci jest?! – krzyknął dowódca, przypadając do niego.
     – N-nic, zaraz wstanę, dajcie mi chwilę odsapnąć... – niewyraźnie powiedział tamten, powoli odpływając. Głowa chwiała mu się na boki, nie miał siły unieść powiek.
     – Kurwa, Iwan, nie odpływaj! Słyszysz?! – nie doczekując się odpowiedzi Lenton sięgnął do panelu medycznego i zaaplikował dawkę adrenaliny. Nie mógł pozwolić, by ten stracił przytomność, póki kontaktował, wiedzieli mniej więcej, w jakim jest stanie, teraz nie zauważyliby nawet, gdyby zmarł.
     Iwan zaciągnął się powietrzem, otwierając szeroko oczy. Przez chwilę nie mógł się zorientować w sytuacji, zaraz jednak wzrok odzyskał ostrość, nawet na twarzy jakby mu kolorów przybyło.
     – J-już mi lepiej, sz-szefie, zaraz wstanę... – powiedział do klęczącego przy nim dowódcy. Ten odetchnął z ulgą, po chwili zwrócił się do siedzącego pod ścianą McKeya.
     – Z tobą w porządku?
     – Tak jest, zmęczony trochę jestem.
     – Dobrze, zaraz idziemy. Wracamy do dowódcy.
     Musieli ich szybko dostarczyć do Faraia, on jedyny mógł stwierdzić, co im dolega. Trzeba też zameldować o sytuacji dowódcy, ale najpierw trzeba złapać sygnał...
     Spojrzał na Jacoba, wgapiającego sie bez przerwy w kierunku, w którym zmierzali. Głąb zapomniał tyłów ubezpieczać, niech go szlag! Chociaż... Dobra, tym razem odpuści, emocji mieli aż nadto, a na tej stacji i tak nie ma nikogo oprócz nich...
     Podniósł się z kolan i stanął twarzą do korytarza, który już przebyli... Naprzeciwko pędzącym na nich potworom.


     – Coś im długi schodzi z tym zasilaniem – rzucił Borys, rozwalony na fotelu, nogi opierając na konsoli.
     – Wiem, ale nie mam z nimi kontaktu – odpowiedział Kenneth, przechadzający się w tę i nazad po centrum. – Cholerne paliwo, nie przebiję się.
     – Przynajmniej nie mamy nic do roboty – odrzekła siedząca na podłodze naprzeciwko otwartej grodzi Sybilla. Ponownie trzymała wachtę, jednak tym razem ograniczyła się jedynie do obserwowania skąpanego w mroku korytarza naprzeciw. Wpatrywała się w falującą zasłonę czerni, w której ginęły światła reflektorów. Przelewające, wciągające fale mroku, w których wszystko ginęło... Hipnotyzujące, eteryczne, niemalże namacalne...
     Potrząsnęła głową, odganiając natrętne myśli. Nie czas na to.
     – Co jest, Sybilla? – zapytał Farai, przysiadając w pobliżu, zakończywszy robotę.
     – Nic. Tylko ta ciemność... Jakby ktoś się tam czaił, tuż za zasięgiem światła...
     – Rozumiem. Też to czułem, jakby ktoś nas obserwował...
     – Kurwa, gdzie ten Omar?! Ile mamy czekać na to zasilanie?! – nie wytrzymał Kenneth. Przez ostatnią godzinę był coraz bardziej rozdrażniony, co chwilę zerkał w kierunku otwartych grodzi.
     – Szefie, a może by tak sprawdzić jeszcze raz korytarze? Wszyscy się uspokoją... – rzucił do niego Borys na kanale prywatnym. Widział, że towarzysze czują się nieswojo, sam też czuł to spojrzenie ciemności, wwiercające się w niego, męczące.
     Kenneth zatrzymał się i oparł plecami o konsolę, rozważając propozycję.
     – Dobra. Farai, Sybilla, sprawdźcie korytarz, Borys, osłaniaj ze mną.
     Szpilcow uniósł się zza konsolety i podążył za dowódcą ku grodzi, osłaniać towarzyszy. Sybilla wraz z Faraiem poprawili uprzęże z bronią i ruszyli przez korytarz, świecąc na wszystkie strony, odsłaniając ponury obraz zza woalu ciemności.
     – Chyba czysto... – zameldował niepewnie Farai, sunąc po prawej, z lewej mając koleżankę, idącą lekko za nim.
     – Zbliżamy się do skrzyżowania, zaraz zawracamy.
     Podszedł do bocznej odnogi i skierował w nią lufę broni. Pusto.
     – Czysto. Wracamy.
     Odwrócił się i ruszył z powrotem, Sybilla właśnie sprawdzała boczną odnogę. W otwartym wejściu do centrum swobodnie stali towarzysze, gotowi pomoc w razu w potrzeby.
     – Łoż kurwaaaa! – Krzyk zlał się z terkotem wystrzałów z karabinu.
     Farai błyskawicznie odwrócił się na pięcie, podnosząc broń do ramienia, gdy koleżanka została powalona przez ludzi. Nie, czekaj, nie ludzi...
     – Idziemy! – dopiero teraz zarejestrował krzyk Kennetha, biegnącego na pomoc, kiedy on dusił spust, strzelając w koszmarne sylwetki. Krew tryskała z korpusu, a cholerstwo wciąż się ruszało! Jeden zdechł, ale reszta nie zwracała na to uwagi. Z korytarza wylewało się ich coraz więcej, już nie próbował ratować skowyczącej towarzyszki, wraz z dowódcą i Szpilcowem strzelali w biegnące na nich postacie, wycofując się szybko w stronę centrum.
     Nie wiedział, kiedy przeszli cały odcinek, gdy przekroczyli próg, nie przestając strzelać w niezwracające uwagi na szarpiące ich ciała kule poczwary, Borys trzasnął w panel przy framudze, natychmiastowo zatrzaskując grodzie. W hełmach cichły agonalne charkoty Sybilli.
     – Co to kurwa jasna było?! – wydarł się Kenneth, łapiąc za głowę. Wleźli w cholerny kurwidołek, nie potrafił tego ogarnąć umysłem...
     – O ja pierdolę, co z pozostałymi?! – poderwał głowę, widząc widmo zagłady jego oddziałów.
     – O cholera... – Borys rzucił się do konsolet, desperacko próbując zrobić cokolwiek za pomocą awaryjnego zasilania. Ich sprzęt nie miał tyle mocy, by połączyć się z pozostałymi przez ekranowanie poszycia stacji i rozlane paliwo krążące wokół, obelpiające jednostkę i blokujące sygnały, ale może z wyposażenie wewnętrznym coś się uda zdziałać...
     Farai nic nie mówił, dygocząc, celując w grodzie z karabinu, jakby stwory mogły w każdej chwili przebić się przez grubą, wzmocnioną stal pancerną. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział... W głowie mu się nie mieściło, przecież strzały powinny ich natychmiast powalić, a oni szli mimo ran, nie czując bólu... Widział wiele ma polu bitwy, jako medyk ratując innych, ale czegoś takiego... I do tego Sybilla... Zagryziona żywcem, rozszarpana przez te potwory, pożarta...
     Poczuł, jak nogi się pod nim uginają, osunął się po ścianie konsoli za plecami na kolana, rękoma objął hełm na głowie, jakby chciał go z nią zmiażdżyć...
     Nie, to niemożliwe, te kombinezony potrafią zatrzymać odłamki... nie da się ich tak po prostu przegryźć!
     Czuł, jak powoli jego umysł osuwa się w ciemne odmęty paniki, a on nie potrafi nic z tym zdobić...
     Co za ironia, on, medyk, psycholog, potrafi ocalić innych, lecz nie może pomóc sobie...