8/17/22

Część 3

     Kenneth świecił po wszystkich czterech ścianach korytarza z rosnącym niepokojem. Krew. Dużo krwi. To nie była zwykła strzelanina.
     Stał pośrodku kwadratowej kiszki, która była miejscem rzezi. Nie potrafił znaleźć innego słowa. W ścianach widniały ślady po kulach, po kątach walały się garście zszarzałych od upływu czasu łusek... Gdzieniegdzie znalazł się też stary karabin czy pistolet leżący pod ścianą. Panorama strzelaniny powinna go uspokoić, był to znajomy teren. Niepokój skręcał mu jednak kiszki, pot lał się z niego mimo kontrolowanego środowiska kombinezonu, serce biło ciężko w piersi.
     Przestrzeliny wskazywały na ostrzał w jednym kierunku.
     Wszystko było posklejane zakrzepłą krwią. Za dużo jej na rany postrzałowe, załogę musiałyby rozerwać granaty, by pozostawić takie bryzgi. Tyle, że wtedy ściany poznaczone byłyby śladami eksplozji, szczerząc się wbitymi w stalowe powierzchnie odłamkami.
     To nie wyglądało na normalną walkę. I gdzie, u licha ciężkiego, podziały się ciała? Jeśli ktoś zabrał zwłoki, bez wątpienia nie zostawiłby broni ani brudnych ścian. Chyba, że to o ciała im chodziło...
     Wzdrygnął się na myśl o obcych. Przecież to niedorzeczne! A nawet jeśli, przecież nie rozsmarowaliby załogi po ścianach, chcąc zdobyć ciała. Nie, kosmici nie istnieją. Co prawda ludzie natknęli się na kilka obcych gatunków na innych planetach, ale daleko im było do poziomu chociażby prymitywnego człowieka!
    Fakt jednak pozostawał faktem. Ciała zniknęły, nic więcej.
     – Szefie, niepokojąco to wygląda... – odezwał się Borys.
     – Wiem. Nie zatrzymywać się.
     Ruszył dalej, prowadząc oddział za sobą.
     Zawsze podczas walki czuł strach, potrafił sobie jednak z nim poradzić. Teraz to było coś innego... Niejasne poczucie niepokoju, gnieżdżące się w trzewiach i duszące je, miażdżące, sprawiające, że człowiek chciałby się znaleźć wszędzie, tylko nie tutaj.
     Z dwoma pozostałymi grupami rozdzielili się wcześniej, żołnierze mieli inne zadania. Omar wraz z technikami mieli przywrócić zasilanie, Björne ruszył do działu medycznego. Sam Kenneth wraz z towarzyszami kierował się w stronę centrum dowodzenia, usytuowanego, nomen omen, w centrum bazy.
     Echa kroków niosły się w dal, ginąc w pochłaniającej wszystko ciemności. Mroku nie potrafiły rozświetlić nawet reflektory hełmów i światła z karabinów; rozcinały czarną kotarę jedynie na chwilę, ta jednak od razu zrastała się z powrotem. Bezruch dookoła nich miast uspokajać, niepokoił.
     Podczas drogi mijali wiele zamkniętych drzwi i pustych korytarzy, z których wydzierał przeszywający wzrok. Gdy kierowali tam swe światła, widzieli jedynie puste korytarze, ale wystarczyło tylko na chwilę się odwrócić, on powracał. Dźgał, męczył, nie pozwalał o sobie zapomnieć. A może to sama ciemność patrzyła na nich...?
     Dotarli do końca drogi. Przed nimi widniało wzmacniane, zatrzaśnięte grodzie. Na jego powierzchni widniały krwawe bryzgi, jakby ktoś został rozszarpany, próbując się dostać do środka. Kenneth powoli podszedł do panelu na ścianie, oświetlając go zimnym, sterylnym światłem reflektorów. Zasilenie awaryjne ledwo działało, na tyle jedynie, by utrzymać w środku atmosferę i umożliwić otwieranie grodzi. Brakowało nawet oświetlenia. Po dwóch latach od zerwania kontaktu ze stacją dobrze, że chociaż tyle mieli. Przedzieranie się przez każde przejście zajęło by im długie godziny.
     Dotknął panelu. Grodzie powinny się zaraz otworzyć, rozsuwając na boki, uprzedzone szczękiem odblokowywanych rygli. Centra dowodzenia zawsze miały grubsze pancerne ściany i wzmocnione wejścia w stosunku do zwykłych pomieszczeń.
     Stalowa ściana pozostała nieruchoma.

     – Hej, chłopaki, stójcie na chwilę. – odezwał się trochę słabo Iwan. Drużyna zatrzymała się na skrzyżowaniu trzech korytarzy, obok zamkniętych grodzi na przeciwległej ścianie.
      – Kurde, Barużniew, co się z tobą dzisiaj dzieje?! – spytał ostro poirytowany dowódca. Rosjanin był dobrym żołnierzem, dzisiaj jednak co chwilę sprawiał drobne problemy. Lenton może przymknął by na to oko w zwykłej sytuacji, ale nie teraz i nie tutaj.
     – Sorry, tylko chwilę, muszę odetchnąć... – oparł się plecami o ścianę, robiąc powolne, głębokie wdechy. Był niewyraźny na twarzy, wyglądał na lekko chorego.
     – W porządku? – zapytał Jacob, martwiąc się o kolegę.
     – Tak, mdli mnie trochę...
      Lenton zarządził postój. Żołnierze wciąż spięci obserwowali ciemne korytarze, wiercąc się co chwilę, jedynie Barużniew wentylował się oparty o ścianę.
     – Nie wiem, Iwan, może coś zjadłeś i ci zaszkodziło? – dopytywał się dowódca, chodząc w tą i z powrotem, co chwila świecąc w bok, w ciemną, metalową kiszkę prowadzącą w głąb stacji.
     – Co jadłeś na obiad?
     – Krewetki chyba... – niepewnie odparł zagadnięty.
     – Kurde, no nie...! – jęknął głośno McKey. – Też je jadłem! Fuck!
     Wkurzony podszedł do ściany i ze złością kopnął w nią. Wszyscy byli poddenerwowani, ciągły niepokój i napięcie wywoływały w nich agresję. Wokół poniosło się echo, niknąc w oddali i po chwili złowieszczo cichnąc. Jacob wzdrygnął się i posłał kolejne spojrzenie w korytarz. Oparł się o stal za sobą, zajmując wygodną pozycję.
     McKey był w pół obrotu, gdy rozległ się głośny syk, który od razu przerodził się w huk, gdy grodzie się rozwarło. Poczuł, że stopy odrywają się od podłoża, w światłach hełmu zobaczył duże pomieszczenie, którego koniec ginął w mroku. Przelatując przez wejście zupełnie utracił poczucie ciążenia. Jęknął, wpadając ma jakiś obiekt, odbił się i poleciał dalej, wirując. Wokół latały przedmioty, nie wiedział, gdzie jest góra, gdzie dół, karabin majtał się na uprzęży, świecąc na wszystkie strony, co chwila go oślepiając. Naraz zobaczył przed sobą szafki, ledwie zarejestrował wąski przedmiot, który utkwił między nimi, odruchowo zacisnął oczy. Uderzył z hukiem, aż mu zęby zadzwoniły, odbił się, na wizjerze zauważył głęboką szczerbę, maleńkie odpryski poleciały w wszystkie strony... Naraz poczuł uderzenie w plecy, poleciał głową z powrotem na przedmiot wbity między szafki... Tym razem poczuł ból wokół lewego oka, odleciał do tyłu, koziołkując. Rozwarł oczy, coś niewyraźnie majaczyło wbite w wizjer tuż przed jego gałką. Zaczął wrzeszczeć w panice, miotając się w powietrzu, próbując wyciągnąć przedmiot wbity w przesłonę. Nie myślał już jasno, ogarnęła go panika. Wyszarpnął nóż z wizjera i odrzucił go daleko od siebie, rozległ się syk podciśnienia wewnątrz kombinezonu, od razu przycisnął dłonie do szczeliny w tworzywie. Dopiero teraz usłyszał krzyki towarzyszy.
     – Kurna, co to było do ciężkiej cholery?! – darł się Lenton. W akompaniamencie jęczał Iwan, Jacob sapał w hełmie, próbując ustabilizować pozycję.
     – Fuck, Fuck, wszyscy cali?
     – Zaraz będę rzygał...
     – Kurde, nie! Nie rzygaj! – Dowódca dopadł zielonego na twarzy Iwana. Gdyby ten zwymiotował do wnętrza hełmu w zero g utopiłby się we własnych rzygowinach, hełmu natomiast zdjąć nie mógł na wypadek skażenia atmosfery wewnątrz stacji.
     – Spokojnie, oddychaj spokojnie. – Powoli, lecz z naciskiem pomagał podwładnemu. Ten oddychał głęboko, powstrzymując wymioty. Powoli dochodził do siebie, niebezpieczeństwo się oddaliło. Dowódca w końcu uznał, że podwładny da sobie radę sam i zajął się resztą.
     – Wszyscy cali?
     – T-tak, cały, tylko poobijany. – zameldował Jacob, Juan lakonicznie jak zwykle zameldował brak obrażeń. Johnny jedynie pokręciło przecząco głową, oddychając szybko i rwanie z emocji. Lenton odbił się i podleciał do niego, łapiąc go i stabilizując, następnie odciągnął dłonie od wizjera.
     – Noż kurwa no! Jacob, dawaj łaty! – wrzasnął, widząc uszkodzenie. Młody, plącząc się, w końcu wyciągnął łaty termoprzylepne i podał dowódcy. Lenton wziął jedną z mniejszych i zerwał folię, następnie przycisnął ją do pęknięcia. Klej na spodzie zawrzał, stapiając się z tworzywem przesłony. W hełmie zrobiło się gorąco, w nozdrza uderzył swąd topionego plastiku, ale zaraz na twarz powiał mu podmuch chłodnego powietrza z wentylacji.
     – Cholera, Johnny, módl się, żeby nie było skażenia. – rzekł Lenton. McKey, oszołomiony, pokiwał tylko głową. Dowódca tymczasem obrócił się dookoła, lustrując pomieszczenie, do którego wepchnęło ich ciśnienie. W środku musiało dojść do dekompresji, słyszał gdzieś cichy syk uciekającej atmosfery.
     Znajdowali się w obszernej mesie, wypełnionej przytwierdzonymi do podłoża w równych rzędach stołami i ławkami. Dookoła nich w świetle reflektorów wirowała istna konstelacja zastawy stołowej, tac, sztućców i zakonserwowanych próżnią resztek jedzenia. I wciąż żadnych zwłok. Jakby wszyscy naraz wybiegli stąd w pośpiechu, zostawiając stołówkę tak, jak była.
     – Zbierajmy się stąd. – rozkazał w końcu, po czym odbił się w kierunku grodzi, przelatując nad stołami i roztrącając śmieci po drodze. Reszta oddziału ruszyła za nim. Gdy wydostali się z mesy, powróciło ciążenie. Lenton odwrócił się do panelu i zamknął grodzie. Zamarł ma chwilę, zamyślony, z dłonią nieruchomo wiszącą nad konsolą, następnie odwrócił ku towarzyszom i trzepnął Jacoba w łeb, aż ten odbił się od ściany.
     – Ty pierdolony głąbie, oparłeś się o ten cholerny panel! Ty otworzyłeś te cholerne grodzie! Większego idioty nie widziałem, debilu jeden! Żeby cię diabli pochłonęli, kretynie skończony! – wydzierał się na skulonego pod ścianą żołnierza. Chwycił go za kamizelkę tuż pod karkiem i szarpnął. Ten poleciał w głąb korytarza, potykając o własne nogi.
     – Zapieprzać mi! Już! – ryknął.
     Żołnierze szybko ruszyli dalej korytarzem, nie chcąc jeszcze bardziej denerwować rozsierdzonego dowódcy.


     Oddział Björna zmierzał ku sekcji medycznej, jak również graniczącemu z nią laboratorium. Dowódca prowadził swoich żołnierzy szybkim tempem trasą wyświetlaną na HUD-dzie w rogu wizjera, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu.
     Za nim ciągle sarkał Zwiebell, widząc ignorowanie podstawowych zasad przemieszczania się w obiektach zamkniętych, nie byli jednak na polu bitwy, a dziwny niepokój popędzał ich, by jak najszybciej się wynieść z tej przeklętej stacji.
     Björne nagle stanął jak wryty pośrodku skrzyżowania, podrywając zaciśniętą pięść wolnej ręki do góry. Trójka żołnierzy za nim gwałtownie wyhamowała, po czym od razu obrócili się, każdy w swoim kierunku, nerwowo zajmując pozycje osłaniające wszystkie drogi podejścia.
     Przed Björnem rozciągał się widok krwawej masakry, ścian skąpanych w zakrzepłej posoce, zalewającej podłogę, tworząc rdzawoczerwoną skorupę. Nie było śladów walki, żadnych łusek, żadnych przestrzelin... Ani ciał.
     – Matko jedyna... – przeżegnał się zszokowany Axel, nie przestając celować w swój korytarz, Stefan cały lekko się trząsł. Nawet twardogłowy Zwiebell wiercił się nerwowo, przestępując z nogi na nogę.
     – Idziemy dalej. – orzekł w końcu dowódca i ruszył pierwszy, tym razem jednak nie tak szybko jak poprzednio. Widać było, że oddział stracił rezon, szli bardziej ostrożnie, ku uciesze Adolfa, który mimo wszystko potrafił znaleźć powód do ustękiwania na zaniedbania. W końcu dowódca nie wytrzymał i wydarł się na niego.
     – Zwiebell, stul ryj!
     Ten zaczął mamrotać pod nosem, co jeszcze dodatkowo rozsierdziło Björna. Chwycił podwładnego za kamizelkę pod gardłem i przyparł do ściany.
     – Powiedziałem stul ryj. – wycedził – Jak się nie zamkniesz to ci przypierdolę, i w dupie mam konsekwencje! – zakończył, krzycząc do mikrofonu. Wszystkim zaczęły w tej ciemności puszczać nerwy, a on miał powyżej uszu słuchanie, jak dziad jojczy na kanale. Do Zwiebella chyba dotarło, że dalsze ględzenie może się dla niego źle skończyć, pokiwał więc tylko w milczeniu, zgadzając się. Björne chwilę jeszcze miażdżył go spojrzeniem, w końcu odsunął się od niego i go puścił.
     – Ruszamy. – rozkazał lakonicznie twardym tonem i zaczął kroczyć dalej korytarzem. Towarzysze podążyli za nim, milcząc, by go nie prowokować.
     Dojście do celu zajęło im sporo czasu, wypełnionego niepokojem i kompletną ciszą dookoła. Mrok kłębił się w każdej odnodze, spokój i bezruch wyglądały nienaturalnie dla kroczących stalową kiszką żołnierzy.
     Wkroczyli do ambulatorium spięci, z bronią na ramieniu, omiatając lufami każdy zakamarek, tnąc kurtynę ciemności światłami latarek.
     Powiedzieć, że w pomieszczeniu panował nieład byłoby niedomówieniem. Wyglądało to, jakby przetoczyła się tędy linia frontu. Porozrzucane wszędzie dokumenty, leki i przybory lekarskie zbryzgane były dawno zakrzepłą krwią, tworzącą mozaikę tryśnięć i plam na wszystkich powierzchniach.
     – Jezu, co tu się stało... – szepnął zszokowany Stefan, świecąc na sklejone dokumenty po których kroczył.
     – Nie wierzę, kto mógł to zrobić... Pozabijać ich wszystkich... – mówił jakby sam do siebie Axel. Sprawdzili ambulatorium, a następnie resztę pokładowego szpitala. Wszędzie było tak samo, każde pomieszczenie krzyczało niemą tragedią, którą wydarzyła się dwa lata temu. Żołnierze Björna trochę już widzieli, mimo to byli zszokowani obrazem, jaki zastali. Pole bitwy to jedno, ale taka rzeźnia na stacji badawczej, posiadającej jedynie niewielki kontyngent obronny, a zwłaszcza wśród rannych i cywilnych lekarzy? Nawet Zwiebell, słynący z tego, że zawsze musiał coś skomentować milczał, po części ze strachu przed dowódcą, w większości jednak chyba z szoku.
     – W porządku, panowie. – Björne przełknął ciężką gule w gardle i powiedział drewnianym głosem. – Musimy się dowiedzieć, co tu zaszło. Przeszukać wszystkie dokumenty, papiery, notatki. Axel, spróbuj odpalić komputery i coś z nich wyciągnąć.
     Żołnierze potwierdzili cicho, po czym w milczeniu zabrali się do roboty ze ściśniętymi żołądkami i suchością w ustach, przeszukując biura i sale, czytając posklejane kartki papieru i oglądając zakrwawione przedmioty walające się po podłogach, będących jedynymi śladami po ludziach, którzy stamtąd zniknęli.