8/17/22

Część 2

     Kolejna śluza. Znowu towarowa. Niby taka sama, a jednak inna. Ciemna. Szara. Nieprzyjazna.
     Rozpoczęli procedurę wyrównywania ciśnienia. Widać zasilanie awaryjne działało. Wrota za chwilę się otworzą, wpuszczając oddział do środka.
     Zestawy manewrowe leżały pod ścianą, we wnętrzu działała sztuczna grawitacja, więc jedynie by przeszkadzały. Wszyscy ustawili wizjery na maksymalną przejrzystość, włączyli dodatkowo podświetlenie twarzy. Białe światło sprawiało, iż skóra wydawała się nienaturalnie blada. Celowali w drzwi śluzy, czekając na otwarcie, rozświetlając ciemnoszarą powierzchnię światłami latarek na karabinach i hełmach.
     – Hej, tak w sumie to po co celujecie w te drzwi? I tak tam nikogo nie ma... – odezwał się jeden z żołnierzy z tyłu. Jak jeden mąż wszyscy powoli, upiornie odwrócili w jego stronę blade twarze, bez słowa wbijając w niego wzrok. Byli napięci, na dodatek wnętrze tworzyło trudną do zidentyfikowania, acz wyraźnie niepokojącą atmosferę.
     Młody Johnny McKey, służący w ekipie wąsatego Huberta Lentona od razu stracił rezon. Zbladł jeszcze bardziej, gdy udzieliła mu się atmosfera niepokoju pozostałych towarzyszy broni. Po posłaniu mu miażdżącego spojrzenia na powrót ustawili się twarzami ku wejściu na stację.
     Procedury zostały zakończone, drzwi rozwarły się lekko z cichym sykiem, po czym rozsunęły, odsłaniając przed nimi ciemny korytarz.
     Już mieli wyskoczyć z pomieszczenia i zająć pozycje osłaniające, zamarli jednak bez ruchu, bez słowa, gdy tchnęła w nich mrożącą krew w żyłach ciemność. Wręcz fizycznie odczuli oddech grozy, oddech samej czerni dmiący w ich twarze zimnym westchnieniem.
     Adam przełknął ślinę z oporem. Korytarz był pusty, strugi światła z latarek błądziły po stalowych ścianach. Niby nie było w tym nic przerażającego, ale nawet słynący z pewności siebie Kenneth się zawahał...
     – Idziemy – drewnianym głosem powiedział dowódca i ruszył na czele, z bronią przyciśniętą do ramienia. Teraz już nikt nie opuszczał broni, wszyscy czuli to samo. Ten sam strach, tę samą irracjonalną grozę.
     – Atmosfera w normie, tylko trochę zimno – zameldował Farai, czarnoskóry oficer medyczny, po przejrzeniu danych ze skanera. – Nie rozszczelniajcie skafandrów, nie wiem, czy jakiegoś gówna nie ma w powietrzu.
     Dotarli do skrzyżowania. Adam czuł na sobie ciężki wzrok z ciemności, w świetle latarki widział zakręt w bocznym korytarzu, ale wystarczyło, że spojrzał gdzie indziej, opuścił lufę karabinu, a uczucie powracało. Sądząc po niepewnym wzroku innych, nie tylko on miał takie wrażenie.
     – Cholera, przecież to tylko puste korytarze! – wydarł się nagle jeden z żołnierzy. Spojrzeli przelotnie na Adolfa Zwiebella, starego choleryka o łysej głowie i pruskich wąsach, niczym Hohenzollern. Do Prusaka z krwi i kości brakowało mu tylko monokla w oku.
     Miał rację. To tylko puste korytarze. Dlatego przerażały jeszcze bardziej.
     – Zwiebell, ucisz się – rozkazał dowódca. – Dobra, panowie, czas zacząć. Kruk, idziesz w prawo, Lenton, w lewo. Resztą za mną.
     Podzielili się i ruszyli w ciemne korytarze. Adam poprowadził trójkę towarzyszy prawym korytarzem. Po chwili za plecami zniknęły światła latarek oddziału Lentona, a ich otuliła cisza. Niepokój skręcał kiszki, człowiek chciał jak najszybciej stąd uciec... a mimo to pchał się naprzód, wbrew instynktom.
     – Hej, a oglądaliście Savage? – zagadnął, próbując rozładować napięcie.
     – No jasne, we wszystkich kinach to było! Dobra komedia swoją drogą. – entuzjastycznie odezwał się Kiyoshi. Zbyt entuzjastycznie. Zbyt sztucznie.
     – To ten film z Jamesem Morion, jak niechcacy wpieprzył się myśliwcem w jacht? – od razu podchwycił temat Grantz. Próbowali jakoś rozładować napięcie, odwrócić uwagę od mroku gęstniejącego wokół nich. Mimo to wciąż czuli, jakby pchali się prosto w paszczę lwa.
     Szli ciemnym korytarzem, dźgając ciemność wokół lufami karabinów, tnąc ją strumieniami światła z reflektorów. Prowadził Lenton, za nimi szli Jacob i Iwan, zamykał McKey. Ten ostatni z duszą na ramieniu, co chwila gwałtownie się odwracając. Gdyby mógł, szedłby cały czas tyłem. Ostatni giną jako pierwsi, zwykle tak było w horrorach.
     – Też słyszycie to syczenie? – odezwał się w pewnej chwili Barużniew.
     – Czekaj, teraz jak powiedziałeś to coś jakby... – zdenerwowanym głosem Jacob, idący obok niego.
     – Stójcie na chwilę – zakomenderował dowódca, zatrzymując się i odwrócił w ich stronę.     – Cicho – powiedział i nadstawił uszu. Nie śmieli nawet głębiej odetchnąć, gdy dowódca powoli podszedł do coraz bardziej zaniepokojonego Iwana. Johnny kręcił głową, nie mógł się zdecydować, czy starych przed nieznanym przewyższał ciekawość tego, co robią towarzysze za plecami.
     Iwan drgnął, gdy dowódca położył rękę na jego ramieniu. Odwrócił go plecami do siebie i przyłożył głowę w okolicy jego karku. Mikrofony hełmu wyłapały syk uciekającego powietrza. Lenton chwycił za jeden z dwóch przewodów idących z plecaka żołnierza do potylicy hełmu i wcisnął go zdecydowanie, uszczelniając system.
     – Barużniew, idioto, miałeś rozszczelniony przewód!
     – Cholera, co?! – Szybko sprawdził system na panelu. – O kuźwa, faktycznie.
     – I żeś kurde nie zauważył większego zużycia tlenu?! – zapytał Jacob.
     – Sorry, nie patrzyłem! – bronił się rosjanin.
     – Spokój! – uciszył ich dowódca. – Idziemy dalej. A ty, Barużniew, pilnuj się następnym razem. Nie jesteś nowicjuszem jak Jacob.
     – Tak jest!
     – Za mną – powiedział na koniec i znów, spięty, ruszył dalej. McKey nagle zorientował się, że przestał patrzeć do tyłu. Poczuł między łopatkami palący wzrok, przeszył go dreszcz, aż się cały zatrząsł. Z duszą na ramieniu, powoli odwrócił się, wydobywając powoli korytarz z ciemności... nic. Odetchnął z ulgą. Nic tam nie ma. Panikarz z niego po prostu. To miejsce tak na nich działa, nie tylko on się bał, widział to po innych. A dowódca specjalnie dał go na sam koniec... 
     Otrząsnął się i ruszył za towarzyszami.


     Omar nie miał łatwego życia. Urodził się na zadupiu zadupia. Nie dość, że sama planeta była kompletnym wygwizdowiem, to na dodatek przyszedł na świat w najbardziej gównianym kraju na jej powierzchni. Nienawidził miejsca swoich narodzin. Rodzina żyła w biedzie, ojciec go bił, matkę zabili w strzelaninie. Na ciele zostało mu wiele blizn z tamtego okresu. Głównie po ojcu. Głód, brud i bieda. Nic ciekawego, historia jakich wiele. Zawsze tak jest. Wreszcie udało mu się wyrwać. Nielegalną drogą przerzutu dotarł do bogatej stolicy. Wydał cały majątek, postawił pod zastaw nawet dom swojego ojca. Należy mu się. Zaczął nowe życie, na początku bez grosza przy duszy, powoli jednak zaczął się podnosić. Znalazł pracę, wynajął jakąś klitkę w blokowisku. I teraz powinien pojawić się happy end. Otóż nie tym razem. Był przecież nielegalnym imigrantem z sektora. Tak funkcjonowała ta planeta. Dostał wybór: armia Wspólnoty albo powrót do tego gównianego dołka, z którego wypełzł. Wybór był chyba oczywisty. Teraz zastanawiał się, czy dobrze zrobił. Może lepiej było egzystować gdzieś spokojnie na tym wygwizdowie, a nie zdychać teraz ze strachu na tej stacji?
     Prowadził oddział opustoszałym korytarzem. Cicho, spokojnie. Aż za spokojnie. Ach, ile by dał, by wreszcie wiszące nad nimi fatum spadło! Teraz nie miał na nic wpływu, wtedy mógłby działać. W zamian trzęsie się, spoglądając w ciemność... Dziwne. Boi się, a nie ma czego. Po prostu nic tu nie ma. I dlatego się boi. To, co nieznane, przeraża najbardziej. Pocieszał się myślą, że trójka żołnierzy za nim jest wystraszona nie mniej od niego.
     Właz rozwarł się z cichym zgrzytem zastałem maszynerii. Dobrze chociaż, że zasilanie awaryjne działa. Teraz trzeba dotrzeć do reaktora i zobaczyć, czy uda się odpalić główne. Gdyby włączyli światło mógłby wreszcie odetchnąć z ulgą. Ruszył do przodu. Jego kroki dźwięczały na metalowej podłodze... Już nie, oderwał się od posadzki i zaczął unosić w powietrzu. Zaraz za plecami usłyszał chichoty towarzyszy.
     – Ściągnijcie mnie stąd, do cholery jasnej! – wrzasnął ma nich. Ci śmiejąc się jeszcze głośniej, złapali go za uniesione już metr w górę kostki i pchnęli do przodu. Omar przeleciał przez cały odcinek, by na końcu z przekleństwem na ustach gruchnąć na podłogę. Reszta zespołu, chichocząc, przeszła przez podłogę normalnie, używając magnetycznych podeszw.
     Omar pozbierał się z ziemi, cedząc przekleństwa i rozcierając bolące miejsca.
     – I czego rżycie, barany jedne?! Byście się na coś do cholery przydali, a nie tylko hihi hihi! Żeby was tak kurna sam diabeł pochłonął! – darł się na nich. Zamilkł, głęboko oddychając, by się uspokoić.
     – Kurde, generatory grawitacji musiały się miejscami spieprzyć. – Sięgnął dłonią, by podrapać się po głowie, natrafił jednak na twardą skorupę hełmu.
     – Dobra, nic tu po nas, idziemy dalej - rzucił do milczącego karnie oddziału.
     Ruszyli za nim, humor od razu im się popsuł. Omar poczuł się nieswojo. Znów wracał ten strach... Na chwilę, pod wpływem emocji o nim zapomnieli, ale on jednak nie zamierzał wypuścić ich ze swych niewidzialnych szponów.
     Światła latarek błądziły po pustych ścianach. Dziwne, żadnych śladów, żadnych trupów... Co się tu wydarzyło? Normalnie pieprzona stacja widmo, jakby się wszyscy rozpłynęli w powietrzu...
     W tym momencie jasna struga natrafiła na ciemną smugę na ścianie. Stanął jak wryty, idący z tyłu Hooker wpadł na niego. Omar powoli przesunął strumień światła kawałek dalej, odsłaniając coraz więcej krwawych śladów spod kotary mroku.
     – O cholera... – wydusił tylko z siebie. Dalsza część korytarza była zbryzgana dawno zakrzepłą krwią. Wyglądało to jakby kilku ludzi zostało dosłownie rozerwanych na strzępy. Krew musiała tryskać na ściany strugami pod ciśnieniem, zacieki szły we wszystkich kierunkach, na podłodze zebrały się duże, czarne w sterylnym świetle kałuże.
     – Co tu się kurde stało...? – zaczął José, świecąc na wszystkie strony.
     – Cholera, nie po oczach! – Wkurzył się oślepiony Hooker, złapał za łoże jego karabinka i skierował je w dół. Zmierzył kolegę groźnym spojrzeniem, tamten od razu się skulił.
     – Hej, chłopaki, nie ma ciał... – nieśmiało odezwał się Leo, idący na końcu. Obaj spojrzeli jeszcze raz na zabryzgany korytarz, z rosnącym przestrachem w oczach poszukując trupów.
     – M-myślicie, ż-że wstali s-s-sami? – z przestrachem odezwał się José. Młody zawsze był trochę naiwny, teraz wychodziły z niego oglądane po nocach horrory. Nie ważne, że się na nich trząsł z przestrachu i nie mógł po nich spać, zawsze musiał obejrzeć do końca.
     – Kurde, José, niby jak? Ogarnij się, to nie film – uciszył go wkurzony Omar. To nie czas na sianie paniki, i tak serca biły im jakby mieli zaraz dostać zawału. – Po prostu może zabrali ciała, tylko krwi nie zmyli.
     – Ale tu rzeźnia była... Musieli ich porozrywać na strzępy... Kurna, rozszarpać ich żywcem...! – zaczynał panikować Hooker. Niby taki olbrzym, a przerażony jak dzieciak.
     – Hooker, spokój! Granat walnęli, to wszystko! – wydarł się na niego Omar. – Idziemy dalej! Już!
     – Szefie, ale kto używa granatów na stacji?!
     – Powiedziałem już! – ryknął.
     Poganiani przez dowódcę niemal przebiegli zakrwawiony odcinek, nie rozglądając się na boki, byle dalej od miejsca dawnej rzezi. Omar wiedział, że to nie był granat. Ściany nie były uszkodzone, liczył jednak, że spanikowani tego nie zauważą i dadzą sobie wmówić jego wersję. Próbował połączyć się z dowódcą, niestety zakłócenia wewnątrz i na zewnątrz stacji blokowały sygnał. W słuchawkach brzmiał tylko jednostajny, złowieszczy szum. Byli zdani tylko na siebie.